Józef Piłsudski przyznał kiedyś w rozmowie z córką, że ze wszystkich swoich podwładnych najbardziej lubił Wieniawę-Długoszowskiego. Wypowiedź Komendanta potwierdzała powszechną opinię – Wieniawa uchodził za jego ulubieńca, w czym nie przeszkadzały docierające do marszałka informacje o ekscesach faworyta. Uważano, że to, co innym nie uszłoby bez konsekwencji, w przypadku Wieniawy wzbudzało tylko jego uśmiech, ewentualnie westchnienie rezygnacji. Marszałek przejawiał wyjątkową słabość do pierwszego ułana Rzeczypospolitej, a wady nie przesłaniały mu zalet ulubieńca.
Bolesław Długoszowski urodził się w 1880 r. w Maksymówce w pobliżu Stanisławowa (Galicja Wschodnia), ale dziecinne lata spędził w Bobowej w okolicach Nowego Sącza. Uczył się we Lwowie i nie były to najłatwiejsze lata – wspominał później, że wylewano go sromotnie ze wszystkich po kolei lwowskich gimnazjów. Przyczyną niepowodzeń miał być nieokiełznany od kołyski temperament i niechęć do misteriów greckiej gramatyki. Oczywiście (według Wieniawy), część winy miała leżeć po stronie pedagogów, przejawiających bezwzględną niechęć dla zainteresowań sportowych. Zdesperowany Długoszowski trafił nawet do słynnego z rygorów gimnazjum jezuickiego w Chyrowie. W murach tej szacownej placówki poniósł jednak kolejną porażkę (po prostu uciekł), a pobyt u jezuitów do końca życia wyjątkowo źle wspominał.
Pomimo artystycznych zainteresowań, Bolesław (na żądanie ojca) rozpoczął studia medyczne. Na przełomie XIX i XX stulecia nie miał zresztą we Lwowie większego wyboru. Politechnika zupełnie go nie interesowała, a rodzina żądała „uczciwego” zawodu. Traktował naukę z całą powagą, co nie przeszkadzało mu w kontaktach ze światem artystycznym miasta. W miejscowych kawiarniach poznał: Kasprowicza, Staffa, Micińskiego, Makuszyńskiego, Przybyszewskiego, Zbierzchowskiego. Nie pomijał wydarzeń kulturalnych – został przedstawiony nawet Stanisławowi Wyspiańskiemu, który w 1901 r. przyjechał wystawić „Wesele”. Obracając się w świecie cyganerii artystycznej, wyróżniał się jednak rzadko spotykaną cechą – był całkowitym abstynentem. Demonstracyjnie pijał wodę z sokiem, nie zwracając uwagi na alkohol.
Wtedy też zawarł swoje pierwsze małżeństwo; jego wybranką stała się studentka konserwatorium, początkująca śpiewaczka Stefania Calvas. A po ślubie przyszły ułan prowadził wyjątkowo mieszczański tryb życia. Asystentura u dwóch lwowskich profesorów (okulistyka), domowe obiady i kolacje, wypady (z żoną oczywiście) do kawiarni i teatru. Był to jednak wyłącznie okres przejściowy, Długoszowscy nie zamierzali do końca życia pozostać we Lwowie. Stefania planowała dalszą naukę w Paryżu u Edwarda Reszke, musiała jednak ukończyć lwowskie konserwatorium.
Nad Sekwaną Bolesław wstąpił jako wolny słuchacz na Sorbonę, nie chcąc tracić kontaktu z zawodem. Bardziej jednak interesowało go malarstwo, ale studiując w Akademii Colarossi szybko zauważył braki swojego talentu. Poświęcił się literaturze: pisał wiersze, zajął się przekładami poezji („Kwiaty zła” Baudelaire’a). Coraz więcej czasu spędzał w paryskich kawiarniach. Poznał Ravela, Valery’ego, Vuillarda, Gide’a (a przy okazji jeszcze Trockiego i Erenburga). Wysoko cenił kontakty z Polakami przebywającymi nad Sekwaną (Kisling, Nadelman, Markus, Ostrowski, Zborowski, Żak). Nawet swój image przystosował do artystycznych wymagań:
Zapewne zamiłowania plastyczne – wspominał Zygmunt Kamiński – upoważniły go do przybrania aparycji malarza typu romantyczno-dekadenckiej bohemy. Długie piękne wijące się w naturalnych lokach włosy o odcieniu dojrzałego kasztana spadały mu na plecy. Czarna peleryna, obszerne sombrero, równie czarnej barwy, efektowny fontaź zawiązany z artystyczną fantazją dopełniały stroju.
W paryskich lokalach ostatecznie porzucił abstynencję – od tej pory był znany jako wielbiciel trunków, ze szczególnym uwzględnieniem koniaku. Nie potrafił dochować wierności małżeńskiej, na co wpływ miał świat paryskiej cyganerii, pełnej pokus zwłaszcza dla młodych mężczyzn pełnych temperamentu. W Paryżu miał okazję sprawdzić działanie swojego uroku osobistego na niejednej damie.
Chociaż małżeństwo przeżywało kryzys, to jednak partnerzy wspólnie mieszkali, pozostając w przyjaznych stosunkach. Wieniawa miał liczne romanse, podobno swoim wdziękiem oczarowywał niemal wszystkie kobiety. Jedną z nielicznych, które pozostały odporne na jego urok, była Bronisława Berenson (żona znanego adwokata i działacza socjalistycznego Leona Berensona). Co więcej, podobno specjalnie „uświadamiała” młode panie o zagrożeniu, jakie stanowił Długoszowski…
W lutym 1914 r. do Paryża przyjechał Józef Piłsudski i Wieniawa znalazł się całkowicie pod jego wpływem. Początkujący pisarz i niedoszły plastyk z dnia na dzień stał się polskim patriotą. Niebawem wyjechał do Krakowa na kurs ćwiczebny „Strzelca”, a przed odjazdem uregulował swoje sprawy osobiste. Zdecydował się na rozwód; małżonkowie bez awantur, w przyjaźni podjęli wspólnie decyzję o zakończeniu małżeństwa.
Tuż przed wybuchem wojny Długoszowski przyjął (zgodnie z zasadami konspiracji) pseudonim Wieniawa – od herbu rodziny. Wybrał go osobiście, co wcale nie było w strzeleckim gronie normą. Podobno przyszły generał Stanisław Grzmot-Skotnicki wypełniał wnioski za siebie i dwóch kolegów, będąc pod wpływem alkoholu. Przy swoim nazwisku zapisał „Grzmot”, Wincentemu Kowalskiemu wpisał „Huk”, a dla Tadeusza Osińskiego zarezerwował pseudonim „Brzęk”. Szkoda, że wypełniał tylko trzy wnioski – nie wiemy, jak daleko poniosłaby go fantazja, gdyby miał jeszcze podać kilka innych pseudonimów!
Wieniawa-Długoszowski znalazł się w składzie słynnej Pierwszej Kompanii Kadrowej, która 6 sierpnia 1914 r. wyruszyła z krakowskich Oleandrów. Służba w piechocie nie dawała mu jednak pełnej satysfakcji – uważał, że odnaleźć mógł się tylko w szeregach kawalerii. Rychło jednak przekonał się, że tego rodzaju służba wiąże się z pewnymi uciążliwościami. Posiadane przez niego siodło nie było przeznaczone do służby frontowej i dotkliwie odparzył sobie pośladki. Świadkami upokorzenia byli niedawni koledzy z piechoty – ujrzeli go z opuszczonymi spodniami w rowie, podczas gdy lekarz smarował jodyną otarte i odparzone części ciała.
Długoszowski jednak szybko zdobył uznanie w gronie kawalerzystów. Cechowała go odwaga i brawura połączona z talentem organizacyjnym, specyficzna beztroska i humor. Z zachwytem przyjmowano jego piosenki – oddziały polskie cierpiały na deficyt repertuaru wojskowego. Wieniawa układał teksty pod melodie ówczesnych szlagierów, które błyskawicznie zdobywały popularność. Większość z nich uległa niestety zapomnieniu, gdyż ze względu na treść (a także słownictwo) nie mogły zostać ogłoszone drukiem.
Piłsudski wspominał, jak pewnego dnia oficerowie (na dużym rauszu) wypisali Wieniawie na kartce wszystkie niecenzuralne wyrazy, jakie przyszły im do głowy. Nazajutrz Długoszowski przedstawił tekst piosenki, gdzie nie brakowało żadnego określenia, a wszystkie miały swoją logikę i sens. Była to słynna pieśń „Szedł raz ułan na wypoczynek”, która natychmiast zyskała ogromną popularność. Wieniawa opowiadał, jak podczas inspekcji widział żołnierzy dyktujących jej tekst przez telefon. Natomiast w kącie izby klęczał kapelan legionowy ks. Żytkiewicz i nie tylko zasłaniał oczy rękoma, ale również zatykał uszy palcami, żeby nawet echo z tej (…) piosenki do nich nie doleciało.
Warto przypomnieć, że Wieniawa jest również autorem refrenu najsłynniejszej żurawiejki polskiej:
Lance do boju, szable w dłoń!
Bolszewika goń, goń, goń!
Kiedy jednak Długoszowski napisał ironiczną piosenkę o służbach pomocniczych (w pierwszej zwrotce powtarzał się zwrot „saperska dupa”) interweniował dowódca oddziału. Na polecenie Piłsudskiego odczytano przed frontem legionistów rozkaz, chroniący saperów od drwin i docinków tych, dla których ciężko pracują. Wieniawa oczywiście nie poniósł żadnych konsekwencji.
Wieniawa miał swoje zdanie na temat frontowych rozrywek. Zawarł je w dwuwierszu:
Nie ubliżysz swojej cnocie
Gdy się oddasz patriocie.
Podobno takie postępowanie było zgodne z przepisami międzynarodowego prawa kawaleryjskiego!
Ale był to tylko przejaw specyficznego humoru, albowiem Długoszowski traktował wojnę z całą powagą. Podczas ciężkich walk na Podhalu skutecznie kierował odwrotem oddziału, który tylko dzięki jego postawie przeprawił się przez Dunajec. I chociaż Rosjanie skoncentrowali na nim ogień dwóch karabinów maszynowych i kilkuset (!) ręcznych, Wieniawa nie został nawet draśnięty.
Na energicznego ułana zwrócił uwagę Piłsudski i Długoszowski został jego adiutantem. Nie zaprzestał jednak osobistego udziału w walkach, a szczególną brawurą odznaczył się w lipcu 1915 r. pod Kostiuchnówką na Wołyniu. Dwukrotnie (w biały dzień!) przedarł się konno z meldunkami do otoczonej reduty (tzw. Polskiej Góry) i to w sytuacji, kiedy inni posłańcy zawrócili z powodu ognia nieprzyjaciela. Piłsudski po latach powiedział, że ceni w nim to, że gdy był mus, mógł na niego liczyć bez względu na położenie. Nie ukrywał, że to jest człowiek, któremu ja wierzę bezwzględnie, człowiek najbardziej honorowy w armii.
W lipcu 1917 r. w związku z tzw. kryzysem przysięgowym Piłsudski został internowany w Magdeburgu, natomiast Wieniawę zdegradowano i wcielono do armii austriackiej. Otrzymał przydział zgodny ze swoim zawodem – został lekarzem pospolitego ruszenia w Nowym Sączu. Niebawem przeniesiono go do Cieszyna, gdzie objął stanowisko ordynatora chorób wewnętrznych. Nie mając od lat kontaktu z medycyną, postępował jak rasowy lekarz wojskowy (od pępka w górę – chinina, od pępka w dół – rycyna). Doskonały, literacki obraz podobnej terapii przedstawił Jarosław Hašek w „Dobrym wojaku Szwejku” (aspiryna i lewatywa).
Wojskowa kariera medyczna Wieniawy nie trwała długo. Wiosną 1918 r. zdezerterował i na polecenie Edwarda Rydza-Śmigłego udał się do Rosji, ogarniętej komunistyczną rewoltą. Od tej pory już nigdy nie miał nic wspólnego z praktyką lekarską.
Wiosną 1918 r. Rosja była najbardziej niebezpiecznym miejscem na naszej planecie. Bolszewicy walczyli ze zwolennikami starych porządków, wojska niemieckie i austriackie okupowały tereny Ukrainy, Białorusi i Litwy, powstawały i upadały rządy narodowe. Na wielu obszarach panowała dwu-, a nawet trójwładza. Ciągłe zmiany aliansów, przemarsze wojsk połączone z rabunkiem, miasta przechodzące z rąk do rąk, włóczące się po kraju bandy dezerterów. A przede wszystkim wszechogarniająca anarchia i terror.
Wieniawa miał nawiązać kontakt z generałem Stanisławem Hallerem (dowódcą II Brygady Legionów przebywającej gdzieś na wschodzie) oraz przeprowadzić rozmowy z przedstawicielami państw alianckich na temat aktualnej sytuacji. Były to zadania typowo wywiadowcze, a za mniejsze przewinienia sowieccy czekiści rozstrzeliwali podejrzanych. Niebezpieczeństwo groziło również ze strony nacjonalistów ukraińskich i wywiadu „białej” Rosji. Długoszowski miał zatem poważne szanse na zakończenie eskapady przed plutonem egzekucyjnym.
Pod zmienionym nazwiskiem (w przebraniu ukraińskiego chłopa) dotarł do okupowanego przez Niemców Kijowa, gdzie spotkał kilku znajomych, których wojenne losy rzuciły nad Dniepr. Niestety trafił tam również na przedstawiciela niemieckiego Czerwonego Krzyża, z którym jadł kiedyś śniadanie w jednym z warszawskich hoteli. Niemiec rozpoznał go i zaskoczony zapytał, co adiutant Piłsudskiego robi nad Dnieprem, a do tego w takim przebraniu? Wieniawa nie przyznał się do swojej tożsamości, aż zdezorientowany Niemiec zrezygnował. Kolejnym problemem okazała się wizyta w biurze ewidencji ludności, gdzie dopełniał obowiązku meldunkowego. Spotkał tam Ukraińca noszącego identyczne nazwisko, jak to, którego używał Wieniawa (Mianowski). Długo trwało, zanim Długoszowski wyjaśnił, że nie są ze sobą spokrewnieni, a jego słaba znajomość języka ukraińskiego wynika ze specyfiki miejsca, w którym się wychowywał…
Dzięki znajomej z Paryża – Izie Gliczance – skontaktował się wreszcie z francuskim wywiadem. Pomimo kolejnych problemów (donos właścicielki kwatery do władz okupacyjnych – uznała go za fałszerza pieniędzy!) w Masłowie spotkał się również z Hallerem. Nie przyjął ofiarowanego mu dowództwa pułku ułanów, co uchroniło go przed konsekwencjami przegranej bitwy pod Kaniowem. Największe straty poniosła wówczas kawaleria, zaskoczona i całkowicie rozbita przez Niemców.
Pod kolejnym nazwiskiem przedostał się do Moskwy, kontynuując rozmowy z członkami misji francuskiej. Podczas wizyty u generała Lavargene’a niespodziewanie natknął się na kolejną znajomą z Paryża – Bronisławę Berenson. Żona znanego adwokata, rosyjska Żydówka (nazwisko panieńskie Klaczkin) była piękną i interesującą kobietą, ale przed laty, nad Sekwaną, nie darzyli się sympatią. Teraz, w ogarniętej rewolucją Moskwie, wszystko uległo zmianie. Według Długoszowskiego wzajemne zaskoczenie zaczęło przeradzać się w intymną więź, w coś, czego przed laty nie mogli podejrzewać:
Moje osłupienie i jej osłupienie – wspominał – odbiło się na nas obojgu w bliskiej przyszłości, dowodząc niezbicie, że od zdziwienia do podziwu jest groźnie blisko, od podziwu zaś do miłości już tylko jeden krok.
Co dziwne, pani Berensonowa znała nieźle dzieje Legionów i zaskoczyła Wieniawę orientując się także w taktyce Komendanta. To szczególnie ujęło Długoszowskiego – zajadłego wielbiciela Piłsudskiego.
Kiedy Wieniawa uznał, że wypełnił zadanie, skorzystał z propozycji wyjazdu z Moskwy w wagonie misji francuskiej. Bolszewicy jednak nie uznawali norm cywilizowanego świata i eksterytorialny wagon został zrewidowany, a sześciu podejrzanych „dyplomatów” (wśród nich było czterech polskich oficerów) aresztowano. Sowieci nie mieli w zwyczaju prowadzić długiego śledztwa i dowódca patrolu zarządził natychmiastową egzekucję. O zmianie decyzji zadecydowało zachowanie Wieniawy – ten człowiek nie tracił głowy w najgorszych opresjach! Kategorycznie zaprotestował przeciwko samosądowi i podejrzanych odstawiono ostatecznie na Łubiankę. To ocaliło życie Polakom, chociaż dwóch aresztowanych miało nie przeżyć sowieckiego więzienia.
Wiadomości o aresztowaniu Wieniawy dotarły do Polski, gdzie podjęto starania o jego uwolnienie. Ignacy Daszyński osobiście napisał do Lenina, Adam Pragier interweniował u Juliana Leszczyńskiego (pseudonim Leński). Tłumaczył, że Wieniawa jest osobnikiem nieszkodliwym, „birbantem”, nie potrafiącym zajmować się szpiegostwem (co nie było oczywiście prawdą). W prasie pojawiły się jednak informacje o egzekucji i zrozpaczona rodzina zamówiła nawet mszę żałobną w jego intencji.
Tymczasem niedoszła ofiara rewolucyjnego terroru nie marnowała czasu w więzieniu. Przewieziony na Tagankę pobierał lekcje angielskiego u jednego ze współwięźniów, pisał piosenki, rysował portrety współtowarzyszy niedoli. Ale z największą niecierpliwością oczekiwał wizyt Bronisławy Berenson.
Pani mecenasowa odwiedzała Wieniawę raz w tygodniu (na tyle pozwalali bolszewicy), przesyłała mu również paczki żywnościowe. Coraz bardziej interesowała się więźniem, ich znajomość przeradzała się w uczucie. Bronisława znała osobiście wielu sowieckich dygnitarzy (niektórzy przed rewolucją byli klientami jej męża), podejrzewano nawet, że współpracowała z Czeka! Nawet jeżeli było to prawdą, to Dzierżyński i spółka nie byli jedynymi jej przełożonymi; prawdopodobnie była również agentką wywiadu francuskiego.
Sprawą Wieniawy zainteresował się osobiście Feliks Dzierżyński, interweniował również inny polski komunista – Edward Próchnik. Wobec niego Długoszowski miał zresztą okazję do rewanżu. Kiedy rok później Próchnik znalazł się na ziemiach polskich i groziło mu aresztowanie – otrzymał wówczas od Wieniawy dyskretne ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. Niewykluczone zresztą, że wpływ na zachowanie obu panów miał fakt, że Próchnik był nieślubnym synem Ignacego Daszyńskiego. Jednakże w innym przypadku możemy mówić wyłącznie o rewanżu Wieniawy za ocalenie życia w sowieckim więzieniu. Kiedy kilka lat po opisywanych wydarzeniach Julian Leński-Leszczyński zastał zamknięte drzwi pod adresem kontaktowym w Warszawie, to natychmiast pojechał do Wieniawy. Bolesław przenocował go, nakarmił i pomógł wydostać się z Polski. Nie zadawał też żadnych pytań, chociaż znał przyczyny pobytu Leńskiego w Polsce. Ale Długoszowski nigdy nie zapominał o oddanych mu przysługach.
Dzięki przychylności polskich bolszewików Wieniawa ocalił życie, ale uwolnienie zawdzięczał wyłącznie pani Berensonowej. Bronisława poznała asystentkę jednego z szefów Czeka i podając się za delegatkę Komitetu do Spraw Polskich zażądała uwolnienia przyjaciela. Działaczka nie sprawdziła jej relacji, niewykluczone, że zadecydowały osobiste kontakty pani Berensonowej i magia nazwiska. A może zwykły przypadek, jakie czasami zdarzały się w zamęcie rewolucyjnej anarchii. Nie zmienia to jednak faktu, że Bronisława ryzykowała życiem dla uwolnienia przyjaciela. I to człowieka, którego kilka lat wcześniej serdecznie nie znosiła!
Wieniawa przyznał się oficjalnie do prawdziwego nazwiska i został zwolniony z Taganki. Zamieszkał u matki Bronisławy, a wobec wyjazdu ukochanej do Francji postanowił również zakończyć pobyt w Rosji. Pomimo że posiadał dokumenty uprawniające go do legalnego powrotu do Polski, to jednak zdecydował się na okrężną drogę. Planował podróż przez Finlandię, a ostatecznym celem miał być Paryż. Najwyraźniej zamierzał osobiście podziękować Bronisławie za ocalenie życia…
Tym razem jednak szczęście mu nie dopisało. Opłacony przewodnik został aresztowany za przemyt i Wieniawa skorygował plany. Ale było już za późno na oficjalną podróż do Polski – dokumenty Długoszowskiego straciły aktualność. Ostatecznie przedarł się nielegalnie i 17 listopada 1918 r. pojawił się w Warszawie. Tydzień wcześniej do stolicy przyjechał zwolniony z internowania w Magdeburgu Józef Piłsudski.
Komendant nie ukrywał radości na widok ulubieńca – poza osobistą sympatią miał wobec niego sprecyzowane zamiary. Uważał, że człowiek o takiej inteligencji, znający biegle kilka języków (sześć nowożytnych plus łacina i greka), uroczy światowiec o artystycznych zainteresowaniach, jest idealnym kandydatem na dyplomatę. Do tego jeszcze fantastyczna prezencja – marszałek zawsze powtarzał, że Długoszowski ma twarz jak dyplomaci, wysoki kler, aktorzy kinematograficzni. Ale Wieniawa bronił się przed zmianą zawodu, co Piłsudskiego czasami doprowadzało do pasji.
Podobno powiedział do Józefa Becka, ciskając czapką:
– Nieszczęście z tym Wieniawą! Mógłby być ambasadorem, mężem stanu, a on nic, tylko wciąż mnie nudzi, że chce szwoleżerami dowodzić!
Aleksandra Piłsudska wspominała, że mąż miał kłopot z Wieniawą, bo chciał go odciągnąć od zajmowania się tylko kawalerią i sprawami artystycznego życia Warszawy, ale nie sposób było do tego Wieniawy skłonić.
Ambicje Bolesława sięgały dowodzenia pułkiem (co najwyżej widział siebie na czele dywizji kawalerii). Cel swój osiągnął pod koniec 1926 r., kiedy został mianowany dowódcą I pułku szwoleżerów. Piłsudski informując go o nominacji zastrzegł:
– Słuchajcie Wieniawa, macie mi pilnować szwoleżerów, żeby za dużo nie pili!
– Rozkaz, Komendancie! Obiecuję posłusznie, że nie będą pili więcej ode mnie!
– To mnie wcale tak bardzo nie pociesza – westchnął z rezygnacją marszałek.
Wieniawa nie chciał opuszczać stolicy, w której czuł się doskonale. Lubił zakrapiane alkoholem imprezy, czasami jednak tracił kontrolę nad postępowaniem, co natychmiast podchwytywała prasa. Kiedyś spotkał się z wymówkami od jednego z kolegów, ułana – służbisty (byli również i tacy). Wieniawa spokojnie wysłuchał nudziarza i odparł:
– Słuchaj, ty ułanie z prowincjonalnego pułku. Był kiedyś taki kawalerzysta, który zrobił dwie rzeczy: raz o zakład po pijanemu przejechał nago czwórką z Zamku do Mokotowa i z powrotem, a drugi raz w mundurze marszałka Francji wskoczył do Elstery i utonął. A że mu pomnik na placu Saskim postawili w koszuli, to nie wiadomo, czy za pierwsze, czy za drugie.
Bolesław i Bronisława pobrali się w październiku 1919 r. Nie obyło się bez komplikacji – w Polsce nie istniały jeszcze śluby cywilne i narzeczeni musieli zmienić wyznanie. Zostali przyjęci w poczet wiernych kościoła ewangelicko-reformowanego (kalwińskiego), idąc w ten sposób w ślady marszałka Piłsudskiego, który z podobnych powodów został luteraninem. W 1934 r., po śmierci Stefanii Calvas, Długoszowscy wzięli cichy ślub w obrządku katolickim. Przez wiele lat natomiast Wieniawa starał się unikać podawania swojego wyznania w ankietach personalnych.
Ślub Wieniawy wywołał wiele komentarzy wśród jego legionowych przyjaciół. Uważano, że Długoszowski nie jest stworzony do małżeństwa, co potwierdzał rozpad pierwszego związku. Ostatecznie uznano, że jego ślub był karą za nieostrożne obchodzenie się z Bronią!
Bronisława Długoszowska była piękną kobietą, podkreślającą swoją urodę najnowszymi trendami mody. Jan Lechoń wspominał, że Wieniawa promenował się po Alejach z Bronką; wówczas panią Berenson […] Pamiętam, gdym ich zobaczył po raz pierwszy razem, ona pierwsza chyba w Warszawie w tak krótkiej sukni, prawdziwa Sulamitka, jakiś perski demon. Żadna ze stołecznych kobiet nie nosiła podobnych strojów, Bronisława zwracała na siebie powszechną uwagę. Musiało to odpowiadać Bolesławowi – ten człowiek lubił być oglądany i podziwiany.
Przy okazji przywiązywał dużą wagę do spraw honorowych. Pomimo że prawo oficjalnie zakazywało pojedynków, to Długoszowski uważał, że honor kawalerzysty wymaga czasami takiego rozstrzygnięcia. Kiedy pewien major nazwał go publicznie „żydowskim pachołkiem” (z racji pochodzenia żony oraz przyjaciół: Słonimskiego, Lechonia i Tuwima), panowie następnego dnia spotkali się w maneżu szwoleżerów. Zwyciężył oczywiście Wieniawa, a jego przeciwnik chodząc po mieście z obandażowaną głową tłumaczył, że miał wypadek samochodowy. Inna tego rodzaju sprawa miała miejsce podczas rocznego kursu w Wyższej Szkole Wojskowej. Potraktowany brutalnie przez pewnego pułkownika, wysłał mu sekundantów, a następnego dnia zapewnił dwumiesięczny pobyt w szpitalu. Spotkało się to z uznaniem dowódcy szkoły, który prezentował podobną opinię na temat honoru kawalerzysty.
Na szczęście nie każdy spór kończył się pojedynkiem – czasami wystarczała skuteczna, męska interwencja. Wieniawa nie unikał takich sytuacji, szczególnie, gdy był zagrożony honor kobiety. Pewnego wieczoru na dancingu w „Adrii” był świadkiem brutalnego zajścia – jeden z gości siłą przyciągnął do swojego stolika miejscową tancerkę. Kelnerzy nie reagowali na wydarzenia (klient miał do zapłacenia wysoki rachunek), nie chcąc stracić okazji do zarobku. Przed napastnikiem pojawił się Wieniawa i bez słowa uderzył awanturnika. Kiedy ten upadł na podłogę, Bolesław stojąc na baczność przed ofiarą napaści powiedział po rycersku: piękna pani, przejście wolne. Goście nagrodzili ułana owacją, a historia stała się głośna w całej Warszawie.
Piłsudski doceniał znaczenie opinii publicznej, a znajomości Wieniawy w sferach artystycznych uważał za bardzo pożądane. Bolesław z pełnym błogosławieństwem przełożonego prowadził bujne życie towarzyskie, a sam Komendant nie raz śmiał się z anegdot o ulubieńcu.
Kontakty artystyczne Długoszowskiego sięgały jeszcze czasów lwowskich i paryskich, a szczególnie efektywne okazało się odnowienie znajomości z Kazimierzem Wierzyńskim, poznanym kilka lat wcześniej w Kijowie. Dzięki temu trafił do kawiarni „Pod Pikadorem”, gdzie poznał Lechonia, Tuwima i Słonimskiego. Jako jeden z nielicznych miał prawo zasiadać przy słynnym stoliku artystycznym na półpiętrze w „Ziemiańskiej”, co więcej – był tam stałym bywalcem. W emigracyjnym poemacie „Popiół i wiatr” Antoni Słonimski wspominając rezydentów lokalu nie mógł oczywiście pominąć Wieniawy:
Dzwoniąc szablą od progu idzie piękny Bolek,
Ulubieniec Cezara i bożyszcze Polek.
Wieniawa sam pisał (i to nie tylko wojskowe piosenki), zdecydowanie nie mieścił się w obiegowej opinii o zawodowych wojskowych. Wystarczy porównać jego wiersze (czy też przekłady) z próbami literackimi kolegów z armii. Skamandrytom imponował ten zawadiacki kawalerzysta, lubili pokazywać się w jego towarzystwie. Do perfekcji ten system doprowadził Julian Tuwim, który specjalnie wyciągał Wieniawę z „Ziemiańskiej” do pobliskiego barku, aby być widywanym z Bolesławem. Dzięki temu uważano, że jest bliskim przyjacielem Długoszowskiego, co czasem rodziło nieporozumienia.
W „Ziemiańskiej” Długoszowski poznał najważniejsze postacie świata kulturalnego stolicy. Stolik na półpiętrze odwiedzali: Boy-Żeleński, Marian Hemar, Franz Fiszer, Fryderyk Jarossy, Adolf Dymsza, Zula Pogorzelska, Irena Krzywicka i wielu innych. W tym towarzystwie uczestniczył w najważniejszych wydarzeniach towarzyskich i kulturalnych w stolicy. Na tle fraków i eleganckich toalet efektownie prezentował się jego mundur (początkowo pułkownika, później generała) i buty z ostrogami.
Wieniawa bowiem błyskawicznie awansował. Z Rosji powrócił w stopniu rotmistrza, 1 stycznia 1920 r. otrzymał stopień majora, a we wrześniu awans na podpułkownika. Przestał też pełnić obowiązki adiutanta marszałka, przechodząc do Sztabu Generalnego WP. Nie oznaczało to oczywiście rozluźnienia więzi łączącej go z Piłsudskim. Praktycznie do końca życia marszałka zachował decydujący wpływ na obsadę stanowisk adiutantów, często również wypełniał osobiste polecenia komendanta. Nie był też zachwycony swoją nominacją generalską (grudzień 1931 r.), bo to oznaczało rezygnację z dowództwa I pułkiem szwoleżerów. Jak wspominał Józef Beck: dzień, w którym Wieniawa musiał przywdziać mundur generalski, był dla niego dniem pełnym melancholii. Coś z życia ubywało mu bezpowrotnie razem z proporczykami szwoleżerów.
Wieniawa kochał armię, kawalerię, ale nie był bezkrytycznym fanatykiem wojskowości. Podczas wspomnianego kursu w Wyższej Szkole Wojskowej uważał, że niektóre zajęcia są po prostu koszmarnie nudne. Czy rasowego kawalerzystę mogły zainteresować żmudne wyliczenia dotyczące ilości potrzebnego drutu kolczastego, kołków i długości okopów? Ironicznie mówił, że właściwy wynik można otrzymać mnożąc datę urodzenia przez numer telefonu. Nic zatem dziwnego, że pewnego dnia francuski oficer prowadzący wykład zauważył, że Długoszowski czyta coś pod ławką. Niespodziewanie podszedł i wyjął mu z ręki numer „Nouvelles Litteraires”. Wówczas okazało się, że francuski saper był rodzonym bratem Marcela Prousta, a w cywilu krytykiem. Od tej pory panowie spędzali wiele czasu razem, a koledzy Wieniawy nie mogli się nadziwić jego nagłemu zainteresowaniu dla problematyki służb saperskich…
Gdyby chociaż połowa anegdot o Długoszowskim była prawdziwa, to ten człowiek nigdy nie zrobiłby kariery w kawalerii. Po prostu ze zmęczenia nie utrzymałby się w siodle. Anegdoty wymyślano przy kawiarnianych stolikach, nazwisko Wieniawy dołączano do historyjek już znanych, autorem niektórych historii był sam Bolesław. Ale nie ma dymu bez ognia; tryb życia Długoszowskiego upoważniał do powstawania najrozmaitszych opowieści na jego temat. Powszechne zdziwienie wzbudzała nieprawdopodobna kondycja fizyczna faworyta Piłsudskiego. Wieniawa nie był młodzieńcem, ukończył już 40 lat, miał za sobą wojnę i sowieckie więzienie. Widywano go jednak regularnie w lokalach, nie unikającego alkoholu i tańca – trudno było uwierzyć, że pełni normalną służbę.
Śniadania najczęściej jadał w hotelu „Europejskim”, obiady w jednej z dwóch restauracji (Simona i Stockiego lub Langnera). Zaglądał na kawę do „Ziemiańskiej”, na kolację szedł do „Astorii” przy Nowym Świecie. Inaczej bywało, kiedy odwiedzał teatry i kabarety (z żoną, samotnie lub w gronie przyjaciół). Wówczas kończył wieczór na dancingu w „Oazie” lub „Adrii”. Obowiązki zawodowe mógł wykonywać wyłącznie pomiędzy śniadaniem i obiadem, ewentualnie wcześnie rano, przed wizytą w „Europejskim”.
Uchodził przy tym za wielbiciela „trzech K” – koni, koniaku i kobiet. Jego miłość do zwierząt pozostawmy na boku, bardziej interesujące jest upodobanie do koniaku i pięknych niewiast. Co tu ukrywać: Długoszowski regularnie nadużywał trunków, przejawiał zresztą pod tym względem niespotykaną odporność fizyczną. Lubił alkohol, dobrze czuł się w atmosferze bankietu czy dancingowej sali. Z drugiej strony jednak nie mógł praktycznie pokazać się w miejscu z wyszynkiem, aby nie spełnić kilku niezaplanowanych kolejek. Tylu biesiadników chciało się napić ze słynnym ułanem! Swoje dorzucała również obsługa lokalu; rząd kieliszków przed Wieniawą rósł w szybkim tempie. Uważano, że to alkohol szuka jego, a nie on alkoholu, ale nie miał zwyczaju (czy też nie potrafił) odmawiać. W jednej dłoni (pomiędzy palcami) potrafił jednocześnie utrzymać trzy kieliszki wódki i kolejno je opróżnić, nie uroniwszy nawet kropli! Nic dziwnego, że zdarzały się wielkie huczki o późnych godzinach wieczornych na mieście.
Nie wiadomo, który z wybryków niesfornego szwoleżera dotarł wreszcie do Piłsudskiego i kiedy zdenerwowany marszałek wezwał go do siebie. Wieniawa wiedząc, że tym razem może ponieść konsekwencje swojego zachowania, postanowił przechytrzyć przełożonego. Stawił się przed nim we fraku (czy też smokingu) zamiast w mundurze. Kiedy rozwścieczony komendant zapytał, co to za maskarada, wówczas winowajca wyjaśnił:
– Komendancie. Melduję posłusznie: wiem, żem ciężko zawinił i powinienem dostać po pysku od Komendanta. Ale ponieważ bardzo szanuję swój mundur, przeto ubrałem się we frak. We fraku jakoś łatwiej to wytrzymam. Tym bardziej, że jak już mam dostać ten tak zwany cylinder, to jestem w odpowiednim stroju.
Piłsudski machnął z rezygnacją ręką i sprawa została zakończona.
Niestety nie jest prawdziwa anegdota opowiadająca, że Wieniawa wjechał konno do „Adrii”. Zapewne gdyby była taka możliwość, to uczyniłby to bez wahania, niestety lokal nie był do tego przystosowany. Wejście było tak wąskie i niskie, że nie zmieściłby się tam nawet Pigmej na kucyku. Wieniawa nie był również autorem przypisywanego mu zdania wypowiedzianego rzekomo w drzwiach „Adrii” po suto zakrapianym bankiecie: Panowie, żarty się skończyły, zaczynają się schody. Autorem tej wypowiedzi był aktor Józef Węgrzyn i dotyczyło to zupełnie innego miejsca (aczkolwiek okoliczności się zgadzały). Natomiast prawdą są opowieści o wyczynach Długoszowskiego w podrzędnych lokalach. Dancingi kończyły się o czwartej rano, panie odwożono do domów, a imprezę należało gdzieś kontynuować. Wieniawa często wówczas odwiedzał słynny szynk „U Joska” na Gnojnej, czy inne tego rodzaju miejsca. Zajeżdżał z kompanami dorożką, osobiście powożąc, mając na głowie kaszkiet zabrany woźnicy. Powracał z jeszcze większym szykiem, trzema dorożkami. W pierwszej jechał osobiście, w drugiej jego szabla, a w trzeciej rękawiczki.
Wieniawa nie był jednak wyjątkiem – wystarczy przypomnieć alkoholowe eskapady ówczesnych gwiazd aktorskich. Stefan Jaracz miał zamiłowanie do pokera, alkoholu i włóczęgostwa. Odwiedzał najgorsze spelunki, gdzie w betach, w cuchnącym brudzie odbywało się pijaństwo z chlebem i kiełbasą. Kiedyś zaginął w okolicach Wilna, podczas straszliwych mrozów; odnaleziono go wycieńczonego dopiero po kilku dniach na jednym z komisariatów. Józef Węgrzyn lubił zachodzić do podejrzanych lokali, gdzie nie gardził zwykłym bimbrem, a już po wojnie alkoholizm doprowadził go do schizofrenii.
Sposób na uspokojenie niesfornego kawalerzysty znalazł wreszcie Piłsudski. W 1928 r. mianował go dowódcą garnizonu warszawskiego. Marszałek uznał, że w stolicy przebywa zbyt dużo „rogatych dusz” w mundurach, co fatalnie wpływa na dyscyplinę i reputację armii w społeczeństwie. Według komendanta spacyfikować sytuację mógł wyłącznie największy hulaka z tego grona, czyli Wieniawa. I ten nie zawiódł – natychmiast przestał pić, wprowadził ostre rygory, ale był rozsądnym przełożonym. Wielokrotnie bronił swoich podopiecznych, szczególnie w przypadkach nadużywania alkoholu. Wspaniałą historię opowiadał na ten temat major (później pułkownik) Marian Romeyko. Został kiedyś aresztowany na ulicy za nieoddanie honorów przed sztandarem wiszącym na budynku rządowym Będąc pod wpływem alkoholu, aresztującemu go żandarmowi polecił iść przodem, grożąc, że zastrzeli go jak psa. Wieniawa zwolnił wszystkich zatrzymanych (było ich kilkudziesięciu), przepraszając za nieporozumienie. Romeykę wziął jednak na bok:
– Pana sprawa, panie majorze, jest bardziej skomplikowana, gdyż pan zagroził zastrzeleniem sierżanta żandarmerii w służbie… To bardzo poważne… To bardzo poważne… Muszę jednak wyrozumieć pana słuszne oburzenie… Być może ja sam na pana miejscu inaczej bym nie postąpił! Drogi majorze! Musisz pan jednak zrozumieć, że nie umiał pan się opanować, co było świętym pana obowiązkiem… Biorę to panu za złe… Lecz z drugiej strony – ma pan rację! Co, do cholery! Sztabowego oficera, kawalera Virtuti, ma prowadzić do aresztu jakaś żandarmska łachudra? Przenigdy! W mordę skurwysyna! Nie, nie przepraszam…. nie można… to bydlę jest w służbie… Co mam z panem zrobić? Chyba jedno, podać panu rękę i życzyć, aby pana w życiu podobnego rodzaju przygoda już nie spotkała. A z tym zasranym raportem na pana dam sobie jakoś radę.
Po dwóch latach Wieniawa odszedł ze stanowiska komendanta miasta, co przyjął jak wyzwolenie. Znów mógł się oddać ulubionemu trybowi życia, który trwał aż do powołania go na ambasadora w Rzymie w 1938 r.
Wieniawa był wielbicielem płci pięknej, nigdy nie zachowywał się jak wierny małżonek. Podobnie jednak jak w przypadku skłonności do alkoholu, legenda znacznie przewyższała rzeczywistość. Długoszowski miał liczne romanse, ale nie w takiej ilości, jak sugerowano. Otoczony gronem pięknych kobiet nie pozostawał odporny na ich wdzięki. Obrońcy Wieniawy starali się przedstawić go w sytuacji mężczyzny wręcz zaszczutego przez żądne przygód damy, przed którymi czasami (?) kapitulował. Nie było to oczywiście zgodne z prawdą – ulubieniec Piłsudskiego nie był wcale niezdobytą twierdzą. Pokazywał się jednak publicznie z różnymi paniami, co wzbudzało plotki. Chcąc tego uniknąć, czasami zapraszając kobietę na kolację zabierał ze sobą któregoś z przyjaciół w roli przyzwoitki. Sam był w sprawach intymnych człowiekiem bardzo dyskretnym i nie miał w zwyczaju chwalić się swoimi podbojami. To jeszcze bardziej wzmagało zainteresowanie jego życiem erotycznym; łączono jego nazwisko z wieloma kobietami.
Kiedy jeden z przyjaciół Słonimskiego skarżył się, że Bolesław odebrał mu damę serca, pan Antoni odparł z uśmiechem, że przecież Wieniawa to siła wyższa. Romans ze słynnym ułanem oznaczał nobilitację towarzyską, co rodziło czasem zabawne nieporozumienia. Niejedna dama przedstawiała się jako „kuzynka” generała, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Podobno kiedyś w drodze do Bobowej dowiedział się na komendzie w Nowym Sączu, że poprzedniego dnia zjawiła się tam jego „kuzynka” i zażądała dla siebie samochodu służbowego. Wieniawa zirytowany wykrzyknął:
– Aresztować wszystkie, które podają i będą się podawać za moje kuzynki!!!
Anegdoty o Długoszowskim są jednak interesujące i warto kilka z nich przytoczyć. Jedna z ciekawszych historyjek podobno miała mieć miejsce w Zakopanem. Wieniawa wyszedł z lokalu nocą w towarzystwie pewnej pani i na ulicy pod latarnią zdecydowanie okazywał jej swoje względy. Kobieta nieco się opierała, aż wreszcie westchnęła:
– Ależ już dobrze Bolciu, tylko zgaś lampę.
Innym razem Długoszowski miał udać się ze swoją suczką na umówione spotkanie z przeznaczonym jej partnerem tej samej rasy. Oczywiście wychodząc z domu założył swój galowy mundur, na który narzucił pelerynę. Pod wskazanym adresem powitała go przystojna dama, która zażądała 200 zł za usługi swojego pupila. Wieniawie cena wydała się wygórowana i zapytał o przyczyny. Dama zaczęła tłumaczyć:
– Mój pies jest wyjątkowo pięknym egzemplarzem, doskonale zbudowanym, wielokrotnym medalistą.
Wieniawa bez słowa zdjął pelerynę i wyprostował się, pokazując rząd odznaczeń na piersi:
– Ja od pani nie wziąłbym ani grosza.
Zapewne apokryfem jest opowieść o pewnej damie, która na bankiecie adorowała Wieniawę, opisując swój ideał kochanka. Wszystko pasowało do Długoszowskiego, ale podniecona alkoholem dama tłumaczyła również swoje oczekiwania pod kątem intymnej anatomii mężczyzny (a były dość wygórowane). Wreszcie znudzony Wieniawa pozbył się wielbicielki, informując z uśmiechem, że nie skróci o połowę żadnej części ciała!!!
W 1938 r. Długoszowski otrzymał nominację na ambasadora w Rzymie. Wprawdzie twierdził, że wyjeżdżając ze stolicy czuje się jak niezamężna panna przed porodem, ale jednak bez żalu opuszczał Warszawę. Po procesie brzeskim rozluźniły się dawne więzi ze światem artystycznym, nie żył już uwielbiany Komendant. Wyjazd na placówkę nie mógł się jednak odbyć bez skandalu, przypominającego jego dawne wybryki. Kiedy wśród żegnających go na dworcu dostrzegł Adolfa Dymszę, wykrzyknął Adolfie, nigdy Ci tego nie zapomnę! A było to niebawem po anschlussie Austrii i słynnej depeszy Hitlera do Mussoliniego (Duce, nigdy Ci tego nie zapomnę). Już w Rzymie zadziwił mistrza ceremonii na królewskim dworze, kiedy do wieczorowego stroju zakładał ostrogi.
Po objęciu stanowiska ponownie zrezygnował z alkoholu i doskonale sprawdził się w służbie dyplomatycznej. Podczas przyjęć w polskiej ambasadzie zachęcał do spożycia trunków, sam pijając jednak wyłącznie herbatę. Podobno wypełniał w ten sposób zalecenie Józefa Becka, który przed wyjazdem polecił mu, aby nie dał się Włochom nabić w butelkę!
W Rzymie odnalazł się w roli ojca i męża. Ten zbliżający się do sześćdziesiątego roku życia mężczyzna znalazł wreszcie czas dla rodziny. Narzucił sobie ostry reżim pracy – nie było w nim miejsca na eskapady towarzyskie, znalazł natomiast dużo czasu dla żony i córki. Z dawnych kawaleryjskich upodobań pozostała mu wyłącznie codzienna, poranna jazda konna (plus ostrogi przy spodniach).
Pod dostojnym strojem krył się jednak dawny ułan. Kapitalną historię przytoczył Marian Romeyko – attache wojskowy w Rzymie w czasach Wieniawy. Otóż pewnego dnia pan Marian, nie zwracając uwagi na swój wiek i stan cywilny, postanowił zabawić się jak za kawalerskich czasów. Wybrał się do jednej z rzymskich restauracji, poszukując partnerki na najbliższą noc. Poznał tam śliczną i bardzo smutną Włoszkę, która płacząc wyjaśniła mu, że jej narzeczonego wysłano na front do Albanii. Usiłował jej wytłumaczyć, że chłopak zapewne popłynął do Libii, ale dziewczyna upierała się przy Albanii. Romeyko odwiózł zapłakaną piękność do domu i zjadł kolację samotnie. Po powrocie do domu długo zastanawiał się, czy nie wysłać pilnej depeszy do kraju z informacją o włoskiej inwazji na Albanię. Ostatecznie zrezygnował z pomysłu, uznając uzyskane wiadomości za nieprawdopodobne. Rano z włoskich gazet dowiedział się, że dziewczyna mówiła prawdę. Armia Mussoliniego napadła na Albanię, a znękany Romeyko wyznał wszystko Wieniawie. Ambasador nie mógł zrozumieć postępowania podwładnego:
– Panie – zawołał ubawiony – Panie! Opowiedz pan dokładnie, jak to było? Mówi pan, że płakała? Że panu się zwierzyła z tą wojną w Albanii? A cóż pan zrobił? Mówi pan, że płaczącą babkę odwiózł pan do domu? Panie, do cholery, z pana żaden ułan, żaden lotnik, żaden oficer sztabu generalnego, a nawet, panie, żaden przyzwoity gentleman! Bo cóż pan zrobił? Płaczącej „babki” pan nie uspokoił, jak przystoi gentlemanowi! Można zastać płaczącą „babkę”, ale pozostawić ją płaczącą to nie po gentlemeńsku. Śmiejącą się, śmiejącą się pozostawia się. Pan nie wie, jak to się robi? To ja o siwych włosach, mam pana uczyć? O, widzi pan, gdyby pan był kawalerzysta, byłby pan upiekł trzy pieczenie od razu: po pierwsze miałby pan przyjemność, bo płaczącą „babkę” zrobiłby pan na śmiejącą się, po drugie spełniłbyś pan swój obowiązek nadając jeszcze tejże nocy szyfr do Warszawy, a po trzecie zostałbyś pan bohaterem, bo Warszawa dowiedziałaby się od pana o Albanii. A tak, co? Co ma myśleć o panu Śmigły, dowiadując się o Albanii dziś wieczorem z „Czerwoniaka” [„Kurier Warszawski” – przypis S.K.]?
Czy pod ambasadorskim strojem nie tkwił jednak cały czas dawny ułan?
Pierwszego września 1939 r., natychmiast po napaści Niemiec na Polskę, zaproponował złożenie urzędu i powrót do kraju. Był żołnierzem i chciał walczyć jak żołnierz, bez względu na stopień wojskowy. Odmówiono mu jednak zgody i pozostał nad Tybrem.
Internowany w Rumunii prezydent Mościcki zgodnie z postanowieniami konstytucji kwietniowej wyznaczył swojego następcę. Jego wybór padł na Wieniawę, który (chociaż zaskoczony) przyjął nominację. Niezwłocznie wyjechał do Paryża, aby objąć urzędowanie, co jednak nigdy nie nastąpiło. Emigracyjne koła z Władysławem Sikorskim na czele kategorycznie zaprotestowały przeciwko desygnacji Wieniawy. Nie cofano się przed oszczerstwami, relacjonowano, że nowy prezydent przyjechał z Włoch kompletnie pijany, a na dodatek miał być fanatycznym zwolennikiem sanacji. Francuzów dodatkowo niepokoiły zażyłe kontakty Długoszowskiego z Ciano i zdecydowanie sprzeciwiły się jego nominacji (skonfiskowano nawet nakład „Monitora Polskiego” z decyzją Mościckiego). Wieniawa dla dobra Polski zrezygnował z prezydentury, powrócił do Rzymu, gdzie ponownie podjął swoje obowiązki. Zajął się akcją przerzutu polskich uciekinierów do Francji, osobiście nadzorował również przejazd żony Sikorskiego poszukiwanej przez Niemców w okupowanej Europie. Tę akcję przeciwnicy Wieniawy chcieli utajnić przed nim, obawiając się zemsty za odsunięcie go od stanowiska prezydenta. Najwyraźniej poziom umysłowy i kultura osobista Bolesława były na niezrozumiałym dla nich poziomie…
Na polecenie Długoszowskiego zorganizowano (i opłacono) akcję dostarczania paczek żywnościowych dla polskich jeńców przetrzymywanych w niemieckich obozach. Wieniawa musiał zapłacić z góry za dłuższy okres, albowiem paczki dostarczano aż do 1943 r., a więc jeszcze rok po jego śmierci. Wygląda na to, że Długoszowski nie wierzył w szybkie zakończenie wojny, zwycięstwo Francji i Anglii nad Niemcami.
Przystąpienie Włoch do wojny oznaczało likwidację polskiej placówki w Rzymie. Chociaż Ciano proponował spokojny pobyt w Italii w charakterze osoby prywatnej, Długoszowski chciał być przydatny dla kraju. Marzył o mundurze, chciał walczyć w jakimkolwiek stopniu. Spotkało go jednak wyjątkowe rozczarowanie. Kiedy wraz z personelem ambasady przedostał się do Lizbony (Francja właśnie kapitulowała), otrzymał informację o zwolnieniu go ze służby. Co więcej, odmówiono mu zgody na przyjazd do Wielkiej Brytanii. Za własne środki przedostał się wraz z rodziną do Stanów Zjednoczonych, gdzie ponowił prośbę o przyjęcie go do armii. Po raz kolejny spotkał się z odmową – może zresztą dobrze, że nie wezwano go do Anglii. Zapewne podzieliłby los innych piłsudczyków internowanych w obozie na wyspie Węży.
W Stanach Zjednoczonych Wieniawa pojawił się bez środków do życia, nie miał nawet pozwolenia na pracę. Utrzymywał siebie i rodzinę z dorywczej pracy dziennikarskiej i introligatorki. Cały czas nawoływał do zgody narodowej i snuł plany powrotu do armii. Stał się niewygodny dla przebywających w Stanach Zjednoczonych piłsudczyków, którzy zarzucali mu zdradę. Ataki nasiliły się szczególnie po osobistym spotkaniu z Sikorskim, podczas jego pobytu w Stanach Zjednoczonych wiosną 1941 r. Spotkanie nie przyniosło żadnego rozwiązania i zrezygnowany Długoszowski zaczął myśleć o samobójstwie. Powstrzymywała go wyłącznie obawa o los rodziny. Wreszcie otrzymał nominację na ambasadora na Kubie. Była to kpina – na wyspie dotychczas istniało poselstwo, które w czasach wojny nie było nikomu potrzebne. Wieniawa zrozumiał drwinę, ale przyjął ją ze spokojem. Wiedział, że piłsudczycy nigdy mu tego nie wybaczą, zarzucą mu, że sprzeniewierzył się pamięci marszałka. Zajęci rozgrywkami personalnymi i osobistymi żalami nie pamiętali, że Komendant zawsze na pierwszym planie stawiał dobro Polski. Długoszowski podjął już decyzję, czekał tylko na oficjalną nominację, która zapewniłaby jego rodzinie rentę po nim, jako ambasadorze.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski popełnił samobójstwo 1 lipca 1942 r., wyskakując z balkonu domu przy Riverside Drive w Nowym Jorku. Znaleziono przy nim list pożegnalny z dopiskiem „Boże zbaw Polskę” podpisany „B”. Pochowano go z honorami wojskowymi na cmentarzu Calgary w Nowym Jorku. Nad grobem zaintonowano (pomimo zakazu) „Pierwszą Brygadę”.
W 1990 r. szczątki Wieniawy przeniesiono na cmentarz Rakowicki w Krakowie. W odróżnieniu od nowojorskiego pogrzebu, ten był pożegnaniem godnym kawalerzysty. Tak jak sobie kiedyś Długoszowski wymarzył:
A śmierci się nie boję – bo mi śmierć nie dziwna
Nie siałem na nią Bogu nigdy nudnych skarg
Więc kiedy z śmieszną kosą stanie przy
mnie sztywna
W dwu słowach zakończymy nasz ostatni targ.
(…)
A potem mnie wysoko złożą na lawecie
Za trumną stanie biedny sierota mój koń
I wy mnie szwoleżerzy do grobu zniesiecie
A piechota w paradzie sprezentuje broń. (…)
Może mnie wreszcie wsadzą w czyśćcu
na odwachu
By aresztem... o wodzie spłacić grzechów kwit,
Ale myślę, że wszystko skończy się na strachu
A stchórzyć raz – przed Bogiem – to przecie
nie wstyd.
Pozostał w pamięci jako wielki patriota, godny następca księcia Józefa Poniatowskiego,
Kozietulskiego, ostatni polski ułan. Człowiek honoru, który przeżył swoje życie tak jak chciał.
Lecz gdyby mi kazały wyroki ponure
Na ziemi się meldować, by drugi raz żyć
Chciałbym starą wraz z mundurem wdziać
na siebie skórę,
Po dawnemu... wojować... kochać się... i pić.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu