O pochodzeniu przyszłego ministra krążyły sprzeczne informacje. Opowiadano, że jest potomkiem flandryjskiego marynarza, który zaciągnął się na służbę Rzeczypospolitej pod koniec XVI w., pojawiały się także przekazy, że protoplastą rodu był przybysz z niemieckiego Holsztynu. Niektórzy też twierdzili, że Beckowie pochodzili ze szlachty kurlandzkiej, co jednak wydaje się mało prawdopodobne. Wiadomo również, że podczas II wojny światowej Hans Frank poszukiwał żydowskich korzeni rodu ministra, jednak nie udało mu się potwierdzić tej hipotezy.
Rodzina Becków przez wiele lat mieszkała w Białej Podlaskiej, należąc do tamtejszej warstwy urzędniczej – dziadek był naczelnikiem poczty, natomiast ojciec adwokatem. Przyszły pułkownik przyszedł jednak na świat już w Warszawie (4 października 1894 r.), a ochrzczony został dwa lata później w cerkwi prawosławnej pod wezwaniem św. Trójcy na Podwalu. Było to spowodowane faktem, że matka Józefa, Bronisława, pochodziła z rodziny unickiej, a po likwidacji cerkwi greckokatolickiej przez władze rosyjskie cała społeczność została uznana za prawosławnych. Józef Beck na łono Kościoła Rzymskokatolickiego został przyjęty po osiedleniu się rodziny w Limanowej w Galicji.
Przyszły minister miał burzliwą młodość. Do gimnazjum chodził w Limanowej, jednak problemy wychowawcze spowodowały, że miał kłopoty z jego ukończeniem. Maturę uzyskał ostatecznie w Krakowie, następnie studiował we Lwowie na tamtejszej politechnice, a po roku przeniósł się na Akademię Handlu Zagranicznego w Wiedniu. Uczelni tej nie ukończył z powodu wybuchu I wojny światowej. Trafił wówczas do Legionów, rozpoczynając służbę w artylerii od kanoniera (szeregowca). Wykazał się dużymi zdolnościami; szybko zdobył oficerskie szlify i wojnę zakończył w stopniu kapitana.
W 1920 r. poślubił Marię Słomińską, a we wrześniu 1926 r. przyszedł na świat ich syn, Andrzej. Niewiele zachowało się informacji o pierwszej pani Beck, wiadomo jednak, że była niezwykle urodziwą kobietą. Była wielką pięknością – wspominał dyplomata, Wacław Zbyszewski – miała czarujący uśmiech, pełen wdzięku i uroku, oraz przepiękne nogi; była wówczas moda, po raz pierwszy w dziejach, na suknie po kolana – i pamiętam jak dziś, że nie mogłem oczu od jej kolan oderwać. W latach 1922-1923 Beck był polskim attaché wojskowym w Paryżu, a w 1926 r. poparł Józefa Piłsudskiego podczas zamachu majowego. Odegrał nawet jedną z ważniejszych ról w walkach, będąc szefem sztabu rebeliantów. Lojalność, zdolności militarne i zasługi wystarczały do kariery wojskowej, a o dalszych losach Becka zadecydował fakt, że spotkał na swojej drodze właściwą kobietę.
Przyszła pani ministrowa, jedyna córka wziętego prawnika Wacława Salkowskiego i Jadwigi Sławęckiej, urodziła się w październiku 1896 r. w Lublinie. Dom rodzinny był zamożny; ojciec był radcą prawnym wielu cukrowni i Banku Cukrownictwa, doradzał również okolicznym ziemianom. Dziewczyna ukończyła prestiżową pensję Anieli Wareckiej w Warszawie, biegle mówiła po niemiecku, francusku i włosku. Dobra sytuacja finansowa rodziny umożliwiała jej coroczne pobyty (wraz z matką) we Włoszech i Francji.
W trakcie I wojny światowej poznała kapitana Stanisława Burhadt-Bukackiego; znajomość ta zakończyła się ślubem. Po wojnie małżonkowie osiedli w Modlinie, gdzie Bukacki został (już jako podpułkownik) dowódcą 8. Dywizji Piechoty. Tam też, dwa lata po zakończeniu wojny, urodziła się ich jedyna córka, Joanna.
Małżeństwo układało się jednak coraz gorzej, aż wreszcie oboje postanowili się rozstać. Decyzję ułatwiał fakt, że każde z nich zaplanowało już przyszłość z innym partnerem. W przypadku Jadwigi był to Józef Beck, a rozwiązanie skomplikowanej sytuacji wymagało dobrej woli kilku osób. Najszybszą (i najtańszą) praktyką była zmiana wyznania – konwersja na jedno z wyznań protestanckich. Rozstanie obu par przebiegło spokojnie, nie zaszkodziło również w dobrych stosunkach Bukackiego (dosłużył się stopnia generalskiego) z Beckiem. Nic dziwnego, że na warszawskiej ulicy dowcipkowano:
Oficer pyta drugiego oficera: „Gdzie spędzisz święta Bożego Narodzenia?” Odpowiedź: „W rodzinie”. „Czy w licznym gronie?” „Cóż, będzie moja żona, narzeczony mojej żony, moja narzeczona, jej mąż oraz żona narzeczonego mojej żony”. Ta niecodzienna sytuacja zaskoczyła kiedyś kompletnie francuskiego ministra spraw zagranicznych, Jeana Barthou. Beckowie wydali na jego cześć śniadanie, a wśród zaproszonych gości znalazł się również Burhadt-Bukacki. Ambasador Francji Jules Laroche nie zdążył uprzedzić przełożonego o specyficznej sytuacji rodzinnej gospodarzy i polityk wdał się w rozmowę z Jadwigą o sprawach męsko-damskich:
Pani Beckowa – wspominał Laroche – twierdziła, że pożycie małżeńskie mogło być złe, co nie przeszkadzało jednak po rozejściu zachować stosunków przyjaźni. Jako dowód podała, że przy tym samym stole znajduje się jej dawny mąż, którego w tym charakterze nie znosiła, lecz którego w dalszym ciągu bardzo lubi jako człowieka.
Francuz uważał, że gospodyni żartuje – gdy jednak przy stole pojawiła się córka pani Beckowej, to Jadwiga poleciła jej ucałować ojca. I, ku osłupieniu Barthou, dziewczynka „rzuciła się w ramiona generała”. Maria również wyszła ponownie za mąż; używała nazwiska drugiego męża (Janiszewska). Po wybuchu wojny wyemigrowała wraz z synem na Zachód. Andrzej Beck walczył w szeregach Polskich Sił Zbrojnych, a potem wraz z matką osiadł w Stanach Zjednoczonych. Ukończył Rutgers University w New Jersey, pracował jako inżynier, założył własną firmę. Czynnie działał w organizacjach polonijnych, był wiceprezesem i prezesem Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Zmarł w 2011 r.; data śmierci jego matki pozostaje nieznana.
Nowa pani Beck była osobą ambitną, miała chyba najwięcej ambicji ze wszystkich żon sanacyjnych dygnitarzy (nie licząc partnerki Edwarda Śmigłego-Rydza). Nie zadowalała jej kariera żony oficera – ostatecznie jej pierwszy mąż miał wystarczająco wysoką rangę. Jej marzeniem były podróże, poznawanie eleganckiego świata, ale nie chciała na stałe opuszczać Polski. Nie interesowała jej placówka dyplomatyczna; wierzyła, że mąż może zrobić karierę w ministerstwie spraw zagranicznych. I bardzo dbała o dobry wizerunek małżonka. W czasie, gdy Beck – wspominał Laroche – był podsekretarzem stanu w Prezydium Rady Ministrów, zauważono, że na przyjęciach pokazuje się we fraku, a nie w mundurze. Zaraz zaczęto z tego wyciągać wnioski. Jeszcze bardziej znamienne było to, że pani Beckowa uzyskała od niego obietnicę powstrzymywania się od nadużywania alkoholu.
Jadwiga dobrze wiedziała, że alkohol zniszczył niejedną karierę, a wśród piłsudczyków nie brakowało ludzi o podobnych skłonnościach. I doskonale panowała nad sytuacją. Laroche wspominał, jak podczas kolacji w poselstwie rumuńskim pani Beck odebrała mężowi kieliszek szampana, mówiąc: Dość już wypiłeś.
Ambicje Jadwigi były powszechnie znane, stały się nawet przedmiotem skeczu kabaretowego autorstwa Mariana Hemara – „Musisz być ministrem”. Była to historyjka – wspominała Mira Zimińska-Sygietyńska – o jednej pani, która chciała zostać ministrową. Pouczała więc swego pana, dygnitarza, co on ma zrobić, kupić, co załatwić, jaki prezent której pani dać, żeby zostać ministrem. Ten pan tłumaczy: zostanę na dotychczasowej posadzie, siedzimy sobie spokojnie, mieszkamy dobrze – źle ci? A ona ciągle: „Musisz zostać ministrem, musisz zostać ministrem”. Grałam ten skecz: ubierałam się, perfumowałam i dawałam do zrozumienia, że załatwię u premiera, że mój pan będzie ministrem, bo musi być ministrem.
Potem pani Beckowa, którą bardzo lubiłam, bo to była miła, skromna osoba – w życiu pani ministrowej nie widziałam w bogatej biżuterii, zawsze nosiła tylko śliczne srebro – więc pani Beckowa mówiła: „Ej, Mira, wiem, wiem, o kim ty myślałaś, wiem, wiem, o kim ty myślałaś…”.
Józef Beck sprawnie pokonywał kolejne szczeble kariery. Został wicepremierem, następnie zaś wiceministrem spraw zagranicznych. Celem jego małżonki zaś było stanowisko ministra dla niego; wiedziała, że jego przełożony, August Zaleski, nie był jednak piłsudczykiem, a na czele kluczowego resortu Marszałek musiał postawić zaufanego człowieka. Objęcie szefostwa polskiej dyplomacji gwarantowało Beckom stały pobyt w Warszawie, przy zapewnieniu maksimum możliwości podróżowania po świecie. I to po bardzo eleganckim świecie.
Ciekawym materiałem są wspomnienia Pawła Starzewskiego („Trzy lata z Beckiem”), osobistego sekretarza ministra w latach 1936-1939. Autor skoncentrował się oczywiście na działalności politycznej Becka, przytaczał jednak szereg epizodów rzucających interesujące światło na jego małżonkę, a szczególnie na stosunki łączące ich oboje.
Starzewski bezwzględnie lubił pryncypała, ale dostrzegał również jego wady. Doceniał jego „duży urok osobisty”, „wielką precyzję myślową” oraz „wiecznie żarzący się ogień wewnętrzny” przy pozorach doskonałego opanowania. Beck miał świetną prezencję – wysoki, przystojny, dobrze wyglądał zarówno we fraku, jak i w mundurze. Szef polskiej dyplomacji miał jednak poważne wady: nie znosił biurokracji i niechętnie się odnosił do wszelkiej „roboty papierkowej”. Opierał się na swojej „fenomenalnej pamięci”, a na jego biurku nigdy nie leżały żadne notatki. Gabinet ministra w pałacu Brühla świadczył o lokatorze – utrzymany w stalowych barwach, ściany ozdabiały wyłącznie dwa portrety (Piłsudskiego i Stefana Batorego). Pozostałe wyposażenie ograniczono do niezbędnego minimum: biurko (oczywiście zawsze puste), kanapa i kilka foteli. Zresztą wyposażenie pałacu po przebudowie w 1937 r. wzbudzało duże kontrowersje:
O ile strona zewnętrzna pałacu – wspominał Starzewski – jego styl i dawne piękno zostały doskonale zachowane, w czym bardzo pomogło uzyskanie pierwotnych planów z Drezna, to jego wnętrze nie stało w żadnej harmonii z szatą zewnętrzną. Nie przestaje mnie ono nigdy razić; mnogość luster, zbyt filigranowe kolumny, różnorakość użytych tam marmurów sprawiały raczej wrażenie dobrze prosperującej instytucji finansowej lub jak dużo trafniej określił jeden z dyplomatów zagranicznych: zakładu kąpielowego w Czechosłowacji.
Zresztą inauguracja budowli przebiegła mocno niefortunnie. Przed oficjalną wizytą króla Rumunii, Karola II, postanowiono urządzić próbę generalną. Wydano uroczysty obiad na cześć współpracowników ministra i autora przebudowy pałacu, architekta Bohdana Pniewskiego. Impreza zakończyła się interwencją lekarską.
Pniewski w odpowiedzi na wzniesione przez Becka jego zdrowie, chciał wzorem Jerzego Lubomirskiego z „Potopu” rozbić kryształowy kielich o własną głowę. Nie udało się to jednak i kielich rozprysnął się rzucony na marmurową posadzkę, a do pokaleczonego Pniewskiego trzeba było wezwać pogotowie.
I jak tu nie wierzyć w znaki i przepowiednie? Pałac Brühla przetrwał jeszcze zaledwie kilka lat, a po powstaniu warszawskim został tak dokładnie wysadzony w powietrze, że dzisiaj nie ma już śladu tej pięknej budowli…
Starzewski nie ukrywał również alkoholowych zamiłowań pryncypała. Wspominał, że w Genewie, po całym dniu pracy, Beck lubił w siedzibie delegacji spędzać dużo godzin przy czerwonym winie w towarzystwie również i młodszym. Panom towarzyszyły panie – żony pracowników polskiej placówki, a pułkownik mawiał z uśmiechem, że abstynentem nigdy nie był.
Znacznie gorsze wrażenia zanotował Tytus Komarnicki – wieloletni przedstawiciel Polski przy Lidze Narodów. Beck początkowo zabierał do Genewy małżonkę (dbając o to, by się tam wyjątkowo nudziła); z czasem zaczął ze względów „politycznych” przyjeżdżać samotnie. A po zakończeniu obrad raczył się do woli ulubioną whisky, z dala od czujnych oczu żony. Komarnicki narzekał, że do rana musiał wysłuchiwać niekończącego się monologu półtrzeźwego Becka o jego koncepcjach przebudowy polityki europejskiej.
Niewykluczone, że w pozbyciu się ministrowi małżonki pomagali jego koledzy i przełożeni z gabinetów rządowych. Trudno się nie uśmiechnąć, gdy pani Jadwiga wspominała z całą powagą:
Bywało tak: telefonuje premier Sławek, chcąc widzieć się ze mną w bardzo ważnej sprawie i w tajemnicy przed mężem. Zgłaszam się do niego. Ma informacje z naszego ministerstwa spraw wewnętrznych, od policji szwajcarskiej, że istnieją uzasadnione obawy zamachu na ministra Becka. Gdy zatrzymuje się w hotelu jeżdżąc ze mną, ochrona jest bardzo trudna. Szwajcarzy proszą, aby zamieszkał na terenie polskiej stałej delegacji. Lokal mały, dlatego ma jechać sam.
– Jak Ty to sobie wyobrażasz? Jutro rano wyjazd, wszystko gotowe. Co mam zrobić, aby nagle nie jechać?
– Rób co chcesz. On musi jechać sam i nie może wiedzieć, że porozumiewałem się z Tobą.
Sławek nie był wyjątkiem; podobnie zachowywał się Janusz Jędrzejewicz. Ponownie niepokojono się możliwością zamachu na ministra i Józef musiał pojechać do Genewy samotnie. A wiadomo, że męska solidarność czasami potrafi czynić cuda…
Pan minister lubił zejść z oczu Jadwidze, a wówczas zachowywał się jak niesforny student. Oczywiście musiał być pewien, że uda mu się zachować incognito. A takie okazje wprawdzie rzadko, ale jednak się zdarzały. Po pobycie we Włoszech (bez żony) zamiast wracać do kraju koleją wybrał drogę lotniczą. Zaoszczędzony czas przeznaczył na pobyt w Wiedniu. Wcześniej wysłał tam zaufanego oficera, który nad Dunajem przygotował noclegi. Ministrowi towarzyszył Starzewski, a jego opis jest bardzo interesujący.
Panowie początkowo wybrali się do opery na „Kawalera Srebrnej Róży” Ryszarda Straussa. Beck jednak nie zamierzał spędzać całego wieczoru w tak dystyngowanym miejscu, podobnych rozrywek miał przecież dosyć na co dzień. W przerwie panowie wyszli, pojechali do jakiejś podmiejskiej gospody, nie żałując sobie napojów wyskokowych i zachęcając miejscowy zespół muzyczny do gry. Oszczędzał się tylko Lewicki, pełniący rolę obstawy ministra.
Potem było jeszcze ciekawiej. Przypominam sobie – wspominał Starzewski – jakiś Nacht lokal przy Wallfischgasse, w którym wylądowaliśmy, przy sąsiednim stoliku siedział komisarz Lewicki sącząc przez wiele godzin szklaneczkę cienkusza. Beck uradowany, co chwilę powtarzał „Co to za rozkosz nie być ministrem”. Słońce już dawno wstało, gdy wróciliśmy do hotelu i odsypialiśmy noc spędzoną nad Dunajem jak za najlepszych uniwersyteckich czasów.
To nie był koniec niespodzianek. Kiedy Starzewski zapadł w sen po nocnej eskapadzie, obudził go telefon. Większość żon przejawia zadziwiającą potrzebę kontaktu z mężem w najbardziej nieodpowiednich sytuacjach. A Jadwiga nie była wyjątkiem:
Dzwoniła pani Beckowa, która chciała z ministrem porozmawiać. Spał w pokoju obok jak kamień. Miałem największe trudności tłumacząc, że go nie ma w hotelu, w co nie uwierzono, ale nie wzięto mi tego za złe, gdy zapewniłem, że wszystko jest w jak największym porządku. Wróciwszy do Warszawy, Beck szczegółowo opowiadał o „Kawalerze Srebrnej Róży”, w dalsze wydarzenia
po operze nie wchodził.
Jadwiga pilnowała męża nie tylko z powodu jego kariery. Józef nie cieszył się najlepszym zdrowiem i w sezonie jesienno-zimowym trapiły go poważne schorzenia. Prowadził wyczerpujący tryb życia, często pracował o dziwacznych porach, zawsze musiał być do dyspozycji. Z czasem okazało się, że minister cierpi na gruźlicę, która była przyczyną jego śmierci podczas internowania w Rumunii w wieku zaledwie 50 lat.
Jadwiga patrzyła jednak przez palce na inne upodobanie męża. Pułkownik lubił zajrzeć do kasyna, ale nie był hazardzistą:
Beck lubił wieczorem – opisywał Starzewski pobyt ministra w Cannes – zajść na chwilę do miejscowego kasyna. Bawiąc się raczej kombinacjami cyfr i wirem ruletki, rzadko tylko sam zagrał, lecz chętnie się przypatrywał, jak szczęście innym sprzyja.
Zdecydowanie preferował brydża i podobnie jak wielu innych był zajadłym wielbicielem tej gry. Poświęcał ulubionej rozrywce wiele czasu, spełniony musiał być tylko jeden warunek – odpowiedni partnerzy. Dyplomata Alfred Wysocki w 1932 r. ze zgrozą opisywał podróż z Beckiem do Pikieliszek, gdzie mieli zreferować Piłsudskiemu ważne zagadnienia polityki zagranicznej:
W salonce Becka zastałem prawą rękę ministra, majora Sokołowskiego i Ryszarda Ordyńskiego. Z ministrem jadącym na ważną rozmowę polityczną nie spodziewałem się nigdy zastać Reinharda, reżysera teatru i filmu, ulubieńca wszystkich aktorek. Był, zdaje się, potrzebny ministrowi do brydża, do którego zaraz zasiedli, uniemożliwiając mi omówienie treści mego raportu, jaki miałem
złożyć marszałkowi.
Ale czy można się dziwić ministrowi? Nawet prezydent Wojciechowski podczas jednej z podróży po kraju odmówił wyjścia do miejscowych notabli na pewnej stacji kolejowej, albowiem licytował właśnie szlema (oficjalnie ogłoszono, że był niedysponowany i śpi). Na manewrach wojskowych nie potrafiących grać w brydża puszczano wolno, biorąc do niewoli wyłącznie dobrych graczy. A na wieczorach brydżowych u Becków pojawiał się nawet Walery Sławek, uchodzący za wyjątkowego samotnika. Józef Beck był również ostatnim z prominentnych piłsudczyków, z którymi Sławek rozmawiał przed śmiercią. Panowie nie grali wówczas w brydża, a kilka dni później były premier popełnił samobójstwo.
Ministrowi i jego małżonce przysługiwało służbowe mieszkanie i początkowo zamieszkali w pałacu Raczyńskich przy Krakowskim Przedmieściu. Były to rozległe i zaciszne pomieszczenia, szczególnie odpowiednie dla Józefa, mającego zwyczaj myśleć chodząc. Salon był tak duży, że minister „mógł się dowolnie przechadzać”, a następnie siadać przy kominku, co wyjątkowo lubił. Sytuacja uległa zmianie po remoncie pałacu Brühla. Beckowie zamieszkali w dobudowanej części pałacu, gdzie pokoje były niewielkie, a całość przypominała raczej nowoczesną willę zasobnego
warszawskiego przemysłowca.
Minister i jego małżonka mieli szereg obowiązków reprezentacyjnych w kraju i za granicą. Należał do nich udział w różnego rodzaju oficjalnych przyjęciach, rautach i koktajlach, obecność na wernisażach i akademiach. Jadwiga nie ukrywała, że część tych obowiązków uważała za wyjątkowo uciążliwe:
Nie lubiłam rautów – ani u siebie, ani u kogoś – z zapowiedzianymi z góry tańcami. Ze względu na stanowisko mego męża musieli mnie obtańczyć co gorsi tancerze, co starsi dygnitarze. Sapali, męczyli się, nie robiło im to żadnej przyjemności. Mnie również. Gdy wreszcie przyszła kolej na dobrych tancerzy, młodszych i zabawniejszych… byłam już tak umęczona i wynudzona, że tylko marzyłam, aby wyrwać się do domu.
Wszyscy jednak przyznawali zgodnie, że Jadwiga doskonale wypełniała swoje obowiązki. Dokładała starań, aby wszystko odbywało się jak najlepiej, chociaż pod pewnymi względami nie udało jej się dorównać poprzednikowi męża:
Kuchnia ministra – narzekał Laroche – nie miała takiej renomy jak za czasów Zaleskiego, który był smakoszem, lecz przyjęcia były bez zarzutu, a pani Beckowa nie szczędziła fatygi.
Laroche, jak przystało na Francuza, narzekał na kuchnię – uważając, że tylko w jego rodzinnych stronach dobrze gotują. Ale (o dziwo) pewne zastrzeżenia zgłaszał również Starzewski, stwierdzając, że zbyt często serwuje się na przyjęciach ministerialnych indyka z borówkami – ptaszę zbyt odpustowe, by móc go często podawać. Ale takiemu Goeringowi indyk bardzo smakował; inna sprawa, że marszałek Rzeszy miał długą listę ulubionych potraw, a podstawowym warunkiem była odpowiednia obfitość dania…
Zachowane relacje podkreślają intelekt Jadwigi, która niemal całkowicie poświęciła się reprezentacyjnej stronie życia męża. Z całej duszy – kontynuował Laroche – usiłowała ona przyczynić się do podniesienia prestiżu swojego męża i, należy przyznać, również swojego kraju.
A miała do tego dużo możliwości; patriotyzm Jadwigi i poczucie misji skłaniało ją do czynnego udziału we wszelkiego rodzaju działaniach społecznych. Popierała imprezy artystyczne o charakterze specyficznie polskim, jak wystawy sztuki ludowej czy haftu, koncerty, reklamowanie folkloru.
Promowanie polskich produktów czasami łączyło się z kłopotami – jak w przypadku sukni Jadwigi z polskiego jedwabiu z Milanówka. W trakcie rozmowy z księżną Olgą, żoną regenta Jugosławii, pani ministrowa nagle poczuła, że z jej strojem dzieją się niedobre rzeczy:
…miałam nową suknię z matowego, mieniącego się jedwabiu z Milanówka. Nie przyszło mi do głowy mierząc ją w Warszawie usiąść. Model wykonany był cały z ukosa. Księżna Olga przyjęła mnie w swoim prywatnym salonie, lekko i letnio umeblowanym, pokrytym jasnym chintzem w kwiaty. Kanapy i fotele niziutkie, miękkie. Siadam. Fotel mnie wchłonął. Co zrobię najdelikatniejszy ruch, z drewna nie jestem, suknia leci wyżej i oglądam swe kolana. Rozmawiamy. Walczę z suknią dyskretnie i bez skutku. Salon pełen słońca, kwiatów, czarująca pani coś opowiada, a ten przeklęty skos odrywa moją uwagę. Propaganda jedwabi Milanówka tym razem dała mi się we znaki.
Oprócz obowiązkowych imprez dla odwiedzających Warszawę dostojników Beckowie urządzali czasami zwykłe spotkania towarzyskie w kręgu korpusu dyplomatycznego. Jadwiga wspominała, że jej oczkiem w głowie był śliczny szwedzki poseł Boheman i jego piękna żona. Przygotowała dla nich kiedyś obiad, zapraszając również przedstawiciela Rumunii, którego małżonka również olśniewała urodą. Poza tym w obiedzie uczestniczyli Polacy dobrani według… urody ich żon. Taki wieczór, bardzo odległy od zwyczajowych, sztywnych spotkań, z muzyką, tańcami i bez „żadnych poważnych rozmów”, był formą relaksu dla uczestników. A zdarzało się, że dodatkowego stresu dostarczyć mogła zawodność techniki.
Obiad dla nowego szwajcarskiego posła. Kwadrans przed terminem gaśnie elektryczność w całym pałacu Raczyńskich. Zakłada się na gwałt świece. Jest ich dużo, ale salony wielkie. Wszędzie nastrojowy półmrok. Naprawa ma potrwać długo. Trzeba udawać, że świece rzucające tajemnicze cienie i stearynę wokoło nie są przypadkiem, ale przewidzianą dekoracją. Na szczęście nowa posłowa ukończyła już dawno swe lat osiemnaście… i docenia urok słabego oświetlenia. Młodsze panie były na pewno złe, że nie dojrzą szczegółów swych toalet i uznają wieczór za zmarnowany. No, ale po obiedzie światło zabłysło.
Inny problem stwarzali dyplomaci niemieccy i radzieccy, nie cieszący się popularnością wśród polskiego personelu. Podobno panie odmawiały tańca ze „szwabem” czy „kacapem”, nie chciały nawet prowadzić rozmowy. Beckowa ratowała się pomocą żon młodszych urzędników MSZ, które zawsze chętnie i z uśmiechem wypełniały jej polecenia. Odwrotna sytuacja była z Włochami, albowiem panie ich oblegały i z trudem udawało się nakłonić gości do męskich rozmów.
Jednym z bardziej uciążliwych obowiązków ministerialnej pary była obecność na modnych wówczas proszonych herbatkach. Spotkania odbywały się pomiędzy godzinami 17 a 19 i z angielska nazywane były fajfami. Beckowie nie mogli ich zlekceważyć, musieli pokazywać się w towarzystwie.
Dni w tygodniu siedem, odpada niedziela, czasem i sobota – wspominała Jadwiga. – Korpus dyplomatyczny i „bywająca” Warszawa składała się z setek osób. Herbatki mogły być raz na miesiąc, ale wtedy – bez skomplikowanej buchalterii – bywać na nich nie sposób. Trzeba wbić sobie w głowę lub w kalendarz: gdzie i u kogo drugi wtorek po piętnastym, pierwszy piątek po siódmym. W każdym razie dni nie starczy i codziennie jest kilka „tea”.
Oczywiście przy napiętym kalendarzu popołudniowe herbatki były przykrym obowiązkiem. Bezcelowa strata czasu, „przyjemności żadnej”, po prostu „udręka”. Jak zresztą potraktować przelotne wizyty, w ciągłym pośpiechu, aby zdążyć jeszcze na kolejny podwieczorek?
Wpada się, wypada, tu uśmiech, tam słówko, serdeczny gest lub tylko powłóczyste spojrzenie w upchane salony i – na szczęście – brak zwykle czasu i rąk na pokrzepienie się herbatką. Bo ma się tylko dwie ręce. Zwykle w jednej trzyma się papierosa, a drugą wita. Chwilę nie można palić. Wita się ciągle uściskami dłoni, zaczynając żonglerkę: filiżanka z wrzątkiem, spodeczek, łyżeczka, talerzyk z czymś, widelczyk, często i kieliszek. Tłok, gorąco i gadanina, a raczej rzucanie zdań w przestrzeń.
Był – i pewnie jest – wykwintny zwyczaj wchodzenia w futrze czy palcie do salonu. Może zostało to wymyślone, aby uprościć szybkie wyjście? W nagrzanej ludźmi i opałem pokojach rozczerwienione panie, ze świecącymi nosami, ćwierkają beztrosko. Była i rewia mody, skrupulatne sprawdzanie, kto ma nowy kapelusz, futro, płaszcz.
Czy nie z tego powodu panie wchodziły na pokoje w futrach? Panowie zdejmowali płaszcze, najwyraźniej nie zainteresowani pokazywaniem nowego okrycia. Jadwiga Beck natomiast poznawała, że niektóre panie umiały przyjść o punkt piątej i gościć dopóki ich nie wymietli. Wiele warszawianek uwielbiało ten tryb życia.
Na popołudniowych spotkaniach podawano, poza herbatą (często z dodatkiem rumu), ciasteczka i kanapki, po czym część gości zostawała na kolację. Podawano ją wystawnie, często przekształcając spotkanie w wieczór taneczny. Weszło w zwyczaj – wspominała Jadwiga Beck – po moich przyjęciach de 5 á 7 zatrzymywałam kilka osób na wieczór. Czasem i cudzoziemców. (…) Po kolacji nastawialiśmy płyty i trochę tańczyliśmy. Przy kolacji nie piło się lemoniady i wszyscy byliśmy weselsi. Caballero [poseł argentyński – przypis S.K.] nastawił smętne powłóczyste tango i zapowiedział, że pokaże – solo – jak je tańczą w różnych krajach. Płakaliśmy ze śmiechu. Do śmierci nie zapomnę, gdy krzyknąwszy „en Pologne” zaczął tango z „przytupem”, hołubcami, ale z miną tragiczną. Markował objęcie nie istniejącej partnerki. Gdyby była, skończyłaby taniec z przełamanym kręgosłupem.
Poseł argentyński miał niezwykłe poczucie humoru, bardzo odległe od sztywnego świata dyplomacji. Gdy pojawił się na warszawskim dworcu na pożegnaniu Laroche’a, to jako jedyny nie przyniósł ze sobą kwiatów. W zamian sprezentował dyplomacie znad Sekwany wiklinowy kosz na kwiaty, których była ogromna ilość. Innym razem postanowił zrobić niespodziankę swoim warszawskim znajomym. Zaproszony na jakąś uroczystość rodzinną, kupił prezenty dla dzieci gospodarzy i wszedł do mieszkania, oddając okrycie wierzchnie pokojówce.
[Następnie] włożył kotylionowy kapelusik, powiesił sobie bębenek, włożył do ust trąbkę. Znając rozkład mieszkania, popełzał na czworaka, podrygując i trąbiąc, do jadalnego. Mieszkańcy siedzieli przy stole i zamiast spodziewanego śmiechu ucięło rozmowy i zaległa cisza. Niezrażony Argentyńczyk oblatywał stół na czterech łapach, trąbiąc i bębniąc wytrwale. Wreszcie zdziwiło go trwające milczenie i bezruch obecnych. Podniósł się, zobaczył wiele przerażonych twarzy, ale należących do nieznanych mu osób. Pomylił tylko piętra.
Jadwiga Beck była osobą stworzoną do reprezentacyjnego trybu życia – predysponowały ją do tego znajomość języków, maniery i aparycja. Do tego posiadała odpowiednie cechy charakteru, była dyskretna i nigdy w żaden sposób nie wtrącająca się do spraw zagranicznych. Protokół dyplomatyczny wymagał jej udziału w wizytach zagranicznych męża, których zresztą zawsze pragnęła. A z czysto kobiecych względów nie przepadała za samotnymi podróżami męża, na dyplomatów czekały bowiem różne pokusy.
Jest to kraj bardzo pięknych kobiet – opisywał Starzewski oficjalną wizytę w Rumunii – o dużej różnorodności typów. Przy śniadaniach czy obiadach siedziało się koło wspaniałych ciemnowłosych i ciemnookich piękności lub jasnych blondynek o greckich profilach. Nastroje były swobodne, panie mówiły świetną francuszczyzną, a nic co ludzkie nie było im obce.
Chociaż pani Beck prywatnie była bardzo sympatyczną osobą i nie lubiła sprawiać niepotrzebnych kłopotów, to podczas oficjalnych wizyt potrafiła dać się we znaki obsłudze polskich placówek. Ale wówczas w grę wchodził prestiż państwa (jej męża również) i w takich sytuacjach nie miała skrupułów. Wszystko musiało być w najlepszym porządku i funkcjonować bez zarzutu.
Czasami jednak sytuacja ją przerastała. Była przecież kobietą, i to bardzo elegancką kobietą, która musiała mieć odpowiednią oprawę. A wytworna dama nie zerwie się przecież niespodziewanie nad ranem z łóżka i nie będzie odpowiednio wyglądać w ciągu kwadransa!
Granica włoska była w nocy – opisywała oficjalną wizytę Becka w Italii w marcu 1938 r. – O świcie – dosłownie – Mestre. Śpię. Budzi mnie przerażona pokojówka, że pociąg stoi tylko kwadrans i „pan minister prosi, aby pani przyszła zaraz do salonu”. Co się stało? Podesta (burmistrz) Wenecji ma polecone wręczyć mi osobiście kwiaty z biletem powitalnym Mussoliniego. O brzasku… Powariowali! Mam się ubrać, uczesać, zrobić makijaż, rozmawiać z Podestą i to wszystko w piętnaście minut! Nie zdążę i nie myślę wstawać. Odsyłam pokojówkę, że bardzo przepraszam,
ale mam szaloną migrenę.
Beck miał później pretensje do żony – najwyraźniej zabrakło mu wyobraźni. Jaka kobieta, nagle obudzona, potrafiłaby przygotować się w takim tempie? A dama z dyplomacji, reprezentująca swój kraj? Pozostawała migrena – doskonała wymówka, a dyplomacja to był elegancki świat kultywujący tradycję. W takim środowisku migreny były przecież na porządku dziennym.
Jednym z humorystycznych akcentów pobytu nad Tybrem były problemy z nowoczesnym wyposażeniem „Villa Madama”, gdzie zatrzymała się polska delegacja. Przygotowania do oficjalnego rautu w polskiej ambasadzie wcale nie były łatwe, a pani ministrowa straciła trochę nerwów.
Wołam o kąpiel. Moja sprytna Zosia mówi zakłopotana, że już długo szuka i nie może znaleźć kranów w łazience. Co takiego? Wchodzę do chińskiej pagody z rozłożonym futrem wielkiego białego niedźwiedzia na posadzce. Wanny ani śladu i nic, co przypominałoby łazienkę. Pokojowa podnosi malowany rzeźbiony blat, wanna jest, kurków nie ma. Malowidła, rzeźby, misterne latarnie, dziwne szkatułki, skrzynki, roi się od ziejących oburzeniem smoków nawet na lustrach, ale kranów nie ma. Cóż u licha? Szukamy, macamy, ruszamy wszystko. Jak się myć?
Miejscowa służba wyjaśniła problem. Krany oczywiście były, ale w zamaskowanym schowku, gdzie należało się dostać naciskając jakieś niewidoczne guziki. Łazienka Becka nie sprawiała już takich problemów, chociaż wyglądała równie oryginalnie. Po prostu przypominała wnętrze dużego antycznego grobu, gdzie wanną był sarkofag.
Prawdziwą przygodę stanowiła natomiast wizyta w Moskwie w lutym 1934 r. Polska ociepliła stosunki z groźnym sąsiadem; dwa lata wcześniej parafowano polsko-radziecki pakt o nieagresji. Inna sprawa, że oficjalna wizyta szefa naszej dyplomacji na Kremlu była zupełną nowością we wzajemnych kontaktach, a dla Jadwigi – wyprawą w nieznane, w kompletnie jej obcy świat.
Po sowieckiej stronie w Niegoriełoje przesiedliśmy się do szerokotorowego pociągu. Bardzo wygodne są stare wagony, o resorach już ukołysanych. Salonka należała przed tamtą wojną do jakiegoś wielkiego księcia. Wnętrze jej było w ściśle zachowanym stylu najokropniejszej secesji. Aksamity spływały ze ścian i pokrywały meble. Wszędzie pozłacane rzeźbienia w drzewie i metalu, wijące się w konwulsyjnych splotach stylizowanych liści, kwiatów, lian. Takie były ozdoby szpetnej całości, ale łóżka bardzo wygodne, pełne pierzyn, puchów i delikatnej bielizny. W dużych przedziałach sypialnych – staroświeckie umywalnie. Porcelana śliczna jako gatunek – upstrzona desenikami, złoceniami, zawiłymi monogramami i wielkimi koronami na każdym przedmiocie. Różne miednice, dzbanuszki, mydelniczki itp.
Sowiecka obsługa pociągu do absurdu przestrzegała tajemnicy państwowej. Doszło nawet do tego, że kucharz odmówił podania pani Beckowej przepisu na ciasteczka serwowane na podwieczorek! A były to ciasteczka, jakie robiła jeszcze jej babka, których skład i zasady pieczenia już dawno zostały zapomniane.
Oczywiście członkowie polskiej delegacji nie próbowali w trakcie podróży rozmawiać na poważne tematy. Dla wszystkich uczestników wyprawy było jasne, że wagon jest naszpikowany aparaturą podsłuchową. Aczkolwiek pewnym zaskoczeniem była wizyta kilku bolszewickich dygnitarzy – wszyscy doskonale mówili po francusku.
W ciekawy sposób wyglądało powitanie na dworcu w Moskwie, a szczególnie zachowanie Karola Radka, znanego Beckom z wizyt w Polsce:
Wysiadamy z rozgrzanego wagonu, uszczypnięci natychmiast dotkliwie przez mróz i zaczynamy powitania. Dygnitarze pod wodzą komisarza Litwinowa. Długie buty, futra, papachy. Grupa pań skulona z zimna w pstrych szydełkowych czapkach, szalikach, rękawiczkach. Czuję się Europejką… mam ciepły, skórzany i elegancki – ale kapelusz. Szalik też nie włóczkowy, na pewno. Powitania i szaloną radość z przyjazdu formułuję po francusku, staram się też przypomnieć sobie rosyjski. Nagle – jak wcielenie czarta – Radek szepcze mi głośno w ucho:
– Zaczem wy gawaritie po francuski! My wszyscy jesteśmy polscy Żydzi!
Wspomnienia Jadwigi z Moskwy przypominały czasami typowo propagandową opowieść. Zapewne zgodna z prawdą była jej relacja o powszechnie panującym zastraszeniu, chociaż mogła ją dodać później, znając już dzieje stalinowskich czystek. Informacje o wygłodzonych sowieckich dygnitarzach jednak należą już raczej do propagandy. Podobno sowieccy dostojnicy na przyjęciach w polskim poselstwie zachowywali się tak, jakby tydzień wcześniej nic nie jedli:
Gdy na stołach zostają dosłownie kości na półmiskach, papierki po tortach i kolekcje pustych butelek, wtedy goście wychodzą. Nigdzie bufety nie mają takiego powodzenia jak w Moskwie i nikogo zapraszać do jedzenia nie trzeba. Oblicza się zawsze jak na potrójną liczbę zaproszonych, pomimo to zwykle nie wystarcza. Zagłodzeni ludzie – nawet dygnitarze.
Sowieci mogli nie mieć gustu, mogli nie posiadać odpowiednich manier, ale ich dostojnicy nie byli zagłodzeni. Nawet Jadwidze jednak spodobało się śniadanie wydane przez sowiecką generalicję, gdzie siedziała obok Woroszyłowa, którego uznała za komunistę z krwi i kości, idealistę i ideowca w swoim rodzaju. Przyjęcie było dalekie od protokołu dyplomatycznego: hałasowano, śmiano się głośno, nastrój był serdeczny, beztroski… Ale czy mogło być inaczej, skoro na wieczór w operze, gdzie korpus dyplomatyczny ubrany był zgodnie z wymogami etykiety, sowieccy dostojnicy przyszli w kurtkach, a większość w butach z cholewami?
Trafnym spostrzeżeniem była natomiast jej relacja o moskiewskich przygodach służącego jej męża. Człowiek ten samodzielnie kręcił się po mieście, nikt specjalnie się nim nie interesował, wobec czego nawiązał znajomość z miejscową praczką.
Mówił po rosyjsku, bywał u niej i sporo się dowiedział. Po powrocie słyszałam, jak opowiadał naszej służbie, że gdyby on był ministrem spraw wewnętrznych w Polsce, to zamiast aresztować, wysłałby wszystkich polskich komunistów do Rosji. Wróciliby – według niego – wyleczeni na zawsze z komunizmu. I zapewne miał rację…
Na temat Jadwigi Beck krążyły różne opowieści; uważano ją za snobkę, twierdzono, że stanowisko i pozycja męża uderzyła jej do głowy. Oceny były bardzo zróżnicowane i z reguły zależne od pozycji piszącego. Pani ministrowej nie mogło zabraknąć we wspomnieniach Zimińskiej, Krzywickiej, Samozwaniec, pojawia się również w „Dziennikach” Nałkowskiej.
Irena Krzywicka przyznała, że Jadwiga z mężem oddała jej nieocenione usługi. Prześladował ją pewien wielbiciel, chyba nie do końca zrównoważony psychicznie. Oprócz złośliwych telefonów (np. do warszawskiego ZOO, że u Krzywickich jest małpa do odebrania) posunął się do gróźb pod adresem syna Ireny. I chociaż jego personalia były doskonale Krzywickiej znane, to policja zlekceważyła sprawę – odmówiono jej nawet założenia podsłuchu telefonicznego. I wówczas Krzywicka na sobotniej herbatce u Boyów spotkała Becka z żoną.
Opowiadając o całej sprawie u Boyów, nie wymieniłam nazwiska, tylko żaliłam się na to, że nie chcą mi założyć podsłuchu telefonicznego. Rozmowa po pewnym czasie zeszła na inne tory, bo i ja chciałam oderwać się od tego koszmaru. Nazajutrz zjawił się u mnie elegancki oficer i w imieniu „pani ministrowej” wręczył mi pęk róż oraz ogromne pudło czekoladek, po czym grzecznie poprosił, abym zreferowała mu całą sprawę. Zapytał przede wszystkim, czy życzę sobie, aby odtąd ordynans chodził z Piotrusiem na spacery. Odmówiłam ze śmiechem.
Znów poprosiłam o podsłuch i znów usłyszałam odmowną odpowiedź. Oficer nie pytał mnie, czy mam jakieś podejrzenia, i po paru chwilach rozmowy zasalutował i odszedł. Od tej chwili raz na zawsze skończył się ów telefoniczny szantaż.
Jadwiga Beck zawsze dbała o dobrą opinię o mężu, a pomoc popularnej publicystce mogła przynieść wyłącznie profity. Zresztą czynniki rządowe zawsze starały się mieć dobre relacje ze sferami artystycznymi. A może Jadwiga jako matka rozumiała sytuację Krzywickiej?
Zofia Nałkowska (jak na nią przystało) zwracała baczną uwagę na aparycję Jadwigi. Po jakimś przyjęciu w pałacu Raczyńskich zanotowała, że pani ministrowa była szczupła, estetyczna, bardzo aktywna, natomiast Becka uznała za doskonałego pozoranta. To ciekawa uwaga, szef polskiej dyplomacji bowiem z reguły cieszył się lepszą opinią. I chociaż Nałkowska bywała regularnie na herbatkach czy obiadach u Becków (jako wiceprezes Polskiej Akademii Literatury), to nie potrafiła ukryć niesmaku, gdy ta szacowna instytucja przyznała pani ministrowej Srebrny Wawrzyn. Oficjalnie Jadwiga otrzymała wyróżnienie za wybitną pracę organizacyjną w dziedzinie literatury pięknej, ale instytucje artystyczne utrzymywane są z dotacji państwowych i podobne gesty wobec rządzących są na porządku dziennym.
Panią ministrową uważano często za osobę wywyższającą się ponad tłum zwykłych śmiertelników. Szczególnie złośliwe komentarze przynosiło zachowanie Jadwigi w Juracie, gdzie co roku spędzała wraz z mężem kilka letnich tygodni. Minister bywał często wzywany do Warszawy, ale jego żona korzystała w pełni z możliwości kurortu. Magdalena Samozwaniec widywała ją regularnie (Kossakowie mieli letni dom w Juracie) jak w jakimś zawrotnym kostiumie plażowym szła otoczona swoim dworem, to jest córką, boną i dwoma szalenie rasowymi pieskami. Podobno nawet kiedyś urządziła przyjęcie dla psów, na które zaprosiła swoje znajome z ulubieńcami wystrojonymi w wielkie kokardy. Na podłodze willi położono biały obrus, a na nim poukładano w miseczkach ulubione przysmaki rasowych kundli. Nie zabrakło nawet bananów, czekolady i daktyli.
Samozwaniec pisała wspomnienia na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, w czasach stalinowskich, ich wiarygodność nie jest jednak wykluczona. Beckowie powoli tracili kontakt z rzeczywistością; ciągły pobyt w świecie dyplomacji źle służył ich samoocenie. Czytając wspomnienia Jadwigi, trudno nie zauważyć sugestii, że tak właściwie to oboje byli największymi ulubieńcami Piłsudskiego. Akurat pod tym względem nie była odosobniona; postać Komendanta rzutowała na współczesnych. Ostatecznie nawet Henryk Jabłoński – przewodniczący Rady Państwa w czasach PRL – zawsze miał się szczycić osobistą rozmową z Piłsudskim. A podobno jako młody student biegnąc po korytarzu Wojskowego Instytutu Historycznego wpadł na pewnego starszego pana, który burknął do niego: uważaj gówniarzu! To był Piłsudski i tak wyglądała ta cała rozmowa…
Józef Beck z małżonką opuścili Warszawę w pierwszych dniach września. Ewakuowani wraz z rządem przenieśli się na wschód, zachowały się jednak niezbyt pochlebne informacje na temat ich zachowania w pierwszych dniach wojny.
Patrząc przez okno – wspominała Irena Krzywicka, przebywająca w tym czasie pobliżu ich mieszkania – widziałam też dość gorszące rzeczy. Zaraz na samym początku rząd ciężarówek przed willą Becka i żołnierzy wynoszących pościel, jakieś dywany, firanki. Odjeżdżały te ciężarówki załadowane, nie wiem dokąd i po co, widocznie w ślad za Beckami.
Czy była to prawda? Opowiadano, że pani ministrowa wywiozła z Warszawy ogromne ilości złota, zaszyte w kombinezonie lotniczym. Biorąc jednak pod uwagę późniejsze losy Becków, a szczególnie Jadwigi, wydaje się to wątpliwe. Na pewno nie wywiozła podobnych bogactw, co Marta Thomas-Zaleska, partnerka Śmigłego. Zaleska żyła przez ponad dekadę w luksusie na Riwierze, wyprzedawała również pamiątki narodowe (w tym szablę koronacyjną Augusta II). Inna sprawa, że pani Zaleska została zamordowana w 1951 r., natomiast pani Beckowa zmarła w latach siedemdziesiątych, a każde zasoby finansowe mają ograniczenia. A może w zamęcie wojny wywiezione z Warszawy kosztowności gdzieś przepadły? Tego już zapewne nigdy nie wyjaśnimy, niewykluczone zresztą, że relacja Krzywickiej jest konfabulacją. Wiadomo jednak, że Beckowie w Rumunii znaleźli się w fatalnej sytuacji finansowej.
Inna sprawa, że gdyby nie wybuch wojny, to interesująco mogłyby się ułożyć stosunki pomiędzy Jadwigą a Martą Thomas-Zaleską. Śmigły był przewidywany na prezydenta Rzeczypospolitej w 1940 r. i Marta zostałaby pierwszą damą RP.
A nie była to osoba o łatwym charakterze, natomiast Jadwiga wyraźnie aspirowała do roli numeru jeden wśród żon polskich polityków. Konfrontacja pomiędzy obiema paniami byłaby raczej nieunikniona…
W połowie września polskie władze znalazły się w Kutach na granicy z Rumunią. I tam dotarła wiadomość o sowieckiej inwazji; skończyła się wojna, zaczęła się katastrofa na niespotykaną skalę. Zapadła decyzja o opuszczeniu kraju i dalszej walce na uchodźstwie. Pomimo wcześniejszych uzgodnień z rządem w Bukareszcie władze rumuńskie internowały polskich dostojników. Sojusznicy zachodni nie protestowali – sytuacja była im na rękę; już wówczas planowano współpracę z politykami z obozu wrogiego sanacji.
Nie pozwolono, aby następcą prezydenta Mościckiego został Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Ostatecznie obowiązki głowy państwa przejął Władysław Raczkiewicz – i to na jego ręce 30 września 1939 r. generał Felicjan Sławoj-Składkowski złożył dymisję gabinetu zebranego w Stanic Moldovana. Józef Beck stał się osobą prywatną.
Państwo Beckowie (z córką Jadwigi) zostali internowani w Braszowie; tam pozwalano byłemu ministrowi na odwiedziny (pod strażą) u stomatologa w Bukareszcie. Wczesnym latem przeniesiono ich do Dobroseti nad jeziorem Sangov pod Bukaresztem. Początkowo byłemu ministrowi nie zezwolono nawet opuszczać małej willi, w której zamieszkali. Czasami, po ostrych interwencjach, wyrażano zgodę na przejażdżkę łodzią (oczywiście pod strażą). Józef znany był ze swojego upodobania do sportów wodnych, a wielkie jezioro miał tuż za oknem…
W maju 1940 r., na posiedzeniu rządu polskiego w Angers, Władysław Sikorski zaproponował udzielenie zgody na wjazd do Francji niektórym członkom ostatniego gabinetu II RP. Profesor Kot sugerował Składkowskiego i Kwiatkowskiego (twórcę Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego), a August Zaleski (który ponownie objął tekę ministra spraw zagranicznych) zgłosił kandydaturę swojego poprzednika. Wyjaśnił, że Rumunia znajduje się pod silną presją Niemiec i hitlerowcy mogą zamordować Becka. Protest zgłosił Jan Stańczyk; ostatecznie powołano specjalną komisję, która miała się zająć tematem. Dwa dni później jednak nastąpił niemiecki atak na Francję i niebawem sojusznik padł pod ciosami hitlerowców. Po ewakuacji władz polskich do Londynu do tematu już nie powrócono.
W październiku Józef Beck próbował ucieczki z internowania – podobno chciał się przedostać do Turcji. Schwytany, kilka dni przesiedział w brudnym areszcie, straszliwie pogryziony przez insekty. Władze rumuńskie zostały ponoć poinformowane o planach Becka przez rząd Sikorskiego, zawiadomiony przez lojalnego emigranta polskiego…
Becków przeniesiono do willi na przedmieściu Bukaresztu; tam byłemu ministrowi przysługiwało prawo do spaceru pod strażą oficera policji. Wolny czas, a miał go dużo, poświęcał na pisanie wspomnień, budowę modeli okrętów z drewna, dużo też czytał i grał w ulubionego brydża. Jego stan zdrowia systematycznie się pogarszał – latem 1942 r. zdiagnozowano u niego zaawansowaną gruźlicę gardła. Dwa lata później, w związku z alianckimi nalotami na Bukareszt, przeniesiono Becków do Stanesti. Zamieszkali w pustej dwuizbowej szkole wiejskiej, zbudowanej z gliny (!). Tam były minister zmarł 5 czerwca 1944 r.
Jadwiga Beck przeżyła swojego małżonka o prawie 30 lat. Po śmierci męża, pochowanego z honorami wojskowymi (o co pani Beck bardzo zabiegała – zmarły był kawalerem wysokich odznaczeń rumuńskich) wyjechała wraz córką do Turcji, następnie pracowała w Czerwonym Krzyżu przy armii polskiej w Kairze. Po wkroczeniu aliantów do Włoch przeniosła się do Rzymu, korzystając z gościny włoskich przyjaciół. Po wojnie mieszkała w Rzymie i w Brukseli; przez trzy lata była kierowniczką jakiegoś magazynu w Kongu Belgijskim. Po przyjeździe do Londynu – tak jak wielu polskich emigrantów – utrzymywała się z pracy sprzątaczki. Nigdy jednak nie zapomniała, że jej mąż był członkiem ostatniego gabinetu wolnej Polski i zawsze walczyła o należne jej prawa. I często wychodziła z tego zwycięsko.
Po kilku latach, ze względu na stan zdrowia, musiała zrezygnować z pracy i pozostała na utrzymaniu córki i zięcia. Przygotowała do wydania pamiętniki męża („Ostatni raport”), pisywała do emigracyjnych „Wiadomości Literackich”. Spisała również własne wspomnienia z czasów, gdy była żoną ministra spraw zagranicznych („Kiedy byłam ekscelencją”). Zmarła w styczniu 1974 r. i została pochowana w Londynie.
Charakterystyczne dla Jadwigi Beckowej – pisali w przedmowie do jej pamiętników córka i zięć – były jej niesłychany upór i odwaga cywilna. Odmawiała posługiwania się jednorazowymi, okolicznościowymi dokumentami podróżnymi i interweniując bezpośrednio u ministrów spraw zagranicznych wywalczyła, że urzędy konsularne Belgii, Francji, Włoch i Wielkiej Brytanii przybijały jej wizy w starym paszporcie dyplomatycznym Rzeczypospolitej Polskiej.
Pani Beck do końca czuła się ekscelencją, wdową po ostatnim ministrze spraw zagranicznych II Rzeczypospolitej…
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu