Bitwa warszawska potoczyła się zupełnie inaczej, niż zaplanowali to wodzowie obu armii. Może to nawet wyglądać na paradoks. Słynąca z dyscypliny i ślepego wykonywania rozkazów Armia Czerwona – dyscypliny pilnowali przecież komunistyczni komisarze – szła w rzeczywistości tam, gdzie było jej wygodnie, a nie tam, gdzie chcieli jej dowódcy. Mające bardzo sprawny wywiad Wojsko Polskie – nie tylko agenturalny i lotniczy, ale również radiowy – nie wiedziało, gdzie znajdują się rosyjskie armie. A właściwie wiedziało, ale tylko teoretycznie, zaplanowało więc swoje działania zgodnie z tą wiedzą. Niestety, praktyka okazała się daleka od teorii.
Struktura dowodzenia Armią Czerwoną atakującą Polskę wydawała się logiczna i przemyślana. W Moskwie wódz naczelny Siergiej Kamieniew dowodził dwoma frontami idącymi na zachód: Zachodnim i Południowo-Zachodnim. Główna rola przypadła Frontowi Zachodniemu, dowodzonemu przez Michaiła Tuchaczewskiego, który pod swoją komendą miał cztery armie i korpus kawalerii. I jeszcze Grupę Mozyrską. I całe mnóstwo formacji zapasowych oraz tyłowych. Liczba podwładnych okazała się zbyt duża, szczególnie że Michaił Tuchaczewski dowodził z bardzo dużej odległości. Przez większą część lata nie opuszczał Mińska Litewskiego, odległego od Wisły o 500–600 km. Jego kontrola nad podległymi wojskami była minimalna.
Rosyjska ofensywa ruszyła 4 lipca 1920 r. Polskie pozycje nad rzeczką Autą zostały opanowane po ciężkiej walce. Armia Czerwona zastosowała wobec Polaków taktykę fal ludzkich: ciągłego atakowania pozycji obronnych masami piechoty, bez oglądania się na ofiary. Gdy pierwsze tyraliery czerwonoarmistów padały pod ogniem polskich armat i karabinów maszynowych, na ich miejscu pojawiały się kolejne. Pierwszy dzień walk nie przyniósł rozstrzygnięcia. Drugiego dnia polskie dowództwo uznało, że pozostawanie na pozycjach oznacza zagładę, i zdecydowało się na odwrót, by kolejną bitwę stoczyć w bardziej sprzyjających warunkach.
1. Armia Wojska Polskiego rozpoczęła odwrót, a za nią poszły pozostałe wojska polskiego Frontu Północno-Wschodniego. Było to jednak – jak to później określił Józef Piłsudski – półzwycięstwo Armii Czerwonej: Rosjanie byli w stanie zmusić Polaków do odwrotu, nie byli jednak w stanie ich okrążyć i zniszczyć. Nie byli w stanie dokonać tego, nawet dysponując III Korpusem Kawalerii Gaj-Chana. Jazda rosyjska obchodziła polskie pozycje obronne – z reguły od północy – a polscy generałowie, nie chcąc zostać okrążeni, cofali się na kolejną linię. Jazda Gaj-Chana unikała jednak walk przeciwko oddziałom wojskowym i zajmowała się rabunkiem oraz gwałtami, polska piechota unikała więc okrążenia.
Rosyjskie uderzenie ruszyło 4 lipca: już 14 lipca padło Wilno (wraz z pozycją tzw. starych okopów niemieckich z I wojny światowej), a 19 lipca – Grodno (wraz z pozycją tzw. linii Niemna). Kolejną barierą była linia Bugu. Większość walk związanych z pokonaniem rzeki Bug stoczono nad... zupełnie inną rzeką: nad Narwią.
Już w lipcu ujawniła się tendencja do zakręcania Armii Czerwonej na północ. Przyczyny były dwojakie: militarne i polityczne. Na północnym skrzydle działała czerwona jazda Gaj-Chana i Rosjanom łatwiej było odnosić sukcesy wojskowe. Znajdowały się tam również ważne cele polityczne, przede wszystkim Wilno, które Rosjanie mogli przehandlować Republice Żmudzkiej. Tak jak Armia Czerwona zakręcała ku północy, tak Wojsko Polskie dążyło na południe: odwrót w tę stronę był bezpieczniejszy, ponieważ nie było tam rosyjskiej jazdy. Co istotne, północny dryf Armii Czerwonej był akceptowany przez wyższe dowództwo, a południowy dryf Wojska Polskiego wynikał z inicjatywy – czy raczej samowoli – dowódców polowych.
W sierpniu sytuacja nieco się zmieniła. Tendencja Rosjan do zakręcania na północ nie zmalała, ale wynikało to już przede wszystkim z pobudek militarnych. Nie było tam istotnych celów politycznych, ale znajdowała się granica Prus Wschodnich. Północne skrzydło Armii Czerwonej było zabezpieczone przed polskim uderzeniem i chociaż wyższe dowództwo wielokrotnie rozkazywało uderzyć na południe, to dowódcy polowi czynili to niezbyt chętnie. Z kolei formacje Wojska Polskiego uregulowały swój odwrót – wszystkie drogi na Mazowszu prowadzą do Warszawy i tam prowadziły również rozkazy dowódców, a także dynamika walki.
Pod koniec lipca Michaił Tuchaczewski postanowił wykorzystać swoje położenie i uderzyć na południe, tak żeby odciąć odwrót Polakom. Do walki ruszył nawet III Korpus Konny Gaj-Chana i osiągnął – pomimo olbrzymich strat – zaskakujący sukces: 1 sierpnia zdobył przeprawę przez Narew pod Nowogrodem. I w tym momencie skończył się rosyjski marsz na południe, w stronę Bugu, płynącego około 60 km na południe. Po sforsowaniu Narwi Rosjanie natknęli się na 10. Dywizję Piechoty generała Lucjana Żeligowskiego, wokół której zgromadziły się mniejsze formacje. Jego wojska stanęły zbrojnym obozem w okolicach Zambrowa i przez kilka dni skutecznie odpierały ataki. Idący z północy, Rosjanie nie mogli poradzić sobie ze złamaniem oporu wojsk generała Żeligowskiego, do walki skierowano więc formacje Armii Czerwonej z południa. W ten sposób nie tylko powstrzymano marsz Rosjan na zachód – pokonanie 20 km dzielących Nowogród od Ostrołęki zajęło im aż siedem dni – ale zawrócono ich z drogi na południe.
Sukces w bitwie nad Bugiem uzyskali ostatecznie Rosjanie, ale nie dlatego, że pokonali tam Polaków, tylko dlatego, że Polacy otrzymali rozkaz odwrotu. Odwrót został przeprowadzony bardzo szybko, zerwano kontakt z Rosjanami, a ich armie zostały tam, gdzie prowadziły swoje ostatnie boje. Oznaczało to, że 8 sierpnia trzy z czterech armii Tuchaczewskiego znajdowały się nad Narwią, a tylko jednej udało się sforsować Bug.
Rankiem 8 sierpnia 1920 r. M. Tuchaczewski wydał ostatnie rozkazy przygotowujące jego wojska do zdobycia Warszawy. Napisał je, siedząc w dalekim Mińsku Litewskim i orientując się w położeniu własnych wojsk tylko na podstawie meldunków sytuacyjnych. Meldunki te – z reguły spóźnione i zawsze niesprawdzone – wskazywały teoretyczne pozycje rosyjskich armii. I to właśnie na ich podstawie powstał teoretyczny plan bitwy. Plan całkowicie pozbawiony polotu i sztampowy: bitwę taką mógłby zaplanować zainteresowany wojskiem uczeń szkoły podstawowej na kółku historycznym.
W zajęciu Warszawy miały uczestniczyć wszystkie związki Frontu Zachodniego. Na skrajnych skrzydłach operować miały dwie słabe, ale ruchliwe formacje: III Korpus Konny na północy i Grupa Mozyrska na południu. Nie spodziewano się tam zresztą większego oporu: północna flanka był zabezpieczona przez Niemców, a południowa – przez oczekiwane zwycięstwa Armii Konnej Siemiona Budionnego. Warszawę miały wziąć pozostałe cztery armie: dwie powinny wejść do polskiej stolicy od frontu, a dwie pozostałe – oskrzydlić ją od północy i od południa.
Polacy dość szybko poznali założenia rosyjskich planów – przechwytywali bowiem i rozkodowywali rosyjską łączność radiową. Zaplanowali więc korespondujący z nimi plan bitwy obronnej. Daleką północną flanką nie zamierzali przejmować się wcale: jazda rosyjska była niegroźna. Uderzenia oskrzydlające Warszawę od północy i południa zamierzali sparować przez armie ustawione za linią rzeki Wkry oraz za linią środkowej Wisły. Stolica miała obronić się, wykorzystując zgrupowanie artylerii ciężkiej, a rosyjskie armie zamierzano rozstrzelać tuż przy rogatkach miejskich. W momencie, w którym wszystkie rosyjskie armie zostałyby związane bojem, od południa – znad Wieprza – miała wyjść polska ofensywa, wychodząc na tyły Rosjan, łącząc się z uderzeniem przeprowadzonym znad Wkry i zamykając wszystkie armie Tuchaczewskiego w wielkim kotle. To również nie był jakiś subtelny i skomplikowany plan, z czego zresztą zdawali sobie sprawę jego autorzy.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu