Pomimo prowadzonych od połowy 1943 r. nalotów na liczne cele na terytorium Europy Zachodniej, brytyjscy planiści podejrzewali, że użycie przez Niemców nowej, nieznanej wcześniej broni jest kwestią czasu. Już w listopadzie 1943 r. Ministerstwo Lotnictwa stało się odpowiedzialne za opracowywanie raportów na temat pocisków dalekiego zasięgu, planów obrony powietrznej oraz za koordynację prac obronnych i wywiadowczych. Marszałek lotnictwa Roderic M. Hill stanął na czele Obrony Powietrznej Wielkiej Brytanii (Air Defence of Great Britain, ADGB). Otrzymał on rozkaz przeanalizowania dostępnych sił i środków do obrony przed zagrożeniami, co jednak było trudne, nie znano bowiem parametrów technicznych nowego zagrożenia. Najlepiej świadczy o tym niepewność co do faktycznych osiągów V-1, której wysokość lotu szacowano w przedziale od 150 do 2100 m, a prędkość w przedziale od 400 do 670 km/h. Na temat rakietowych pocisków balistycznych V-2 wiedziano jeszcze mniej. Niektórzy naukowcy brytyjscy wątpili, czy takie pociski w ogóle istnieją.
Do grudnia ustalono, że obrona Wielkiej Brytanii miała się opierać nie tylko na ofensywnych środkach (kontynuowanie nalotów bombowych), ale także defensywnych, takich jak baterie przeciwlotnicze, zapory balonowe i samoloty przechwytujące. Miały one stworzyć trzy linie obrony przed pociskami zbliżającymi się do brytyjskich miast, przede wszystkim Londynu. Najbliżej wybrzeża znaleźć się miały samoloty przechwytujące, prowadzące loty patrolowe przez cały dzień. W nocy planowano wysyłanie do akcji samolotów do operacji przeciwko pociskom i tuż po ich wystrzeleniu. W rejonie wzgórz North Downs w południowo-wschodniej Anglii planowano rozmieścić wszystkie dostępne armaty przeciwlotnicze – w liczbie około 500 ciężkich i 700 lekkich.
Drugą połowę grudnia 1943 r. Hill spędził na dopracowywaniu planu. Utwierdził się w przekonaniu, że niezależnie od skali i formy ataku Wielka Brytania ma ograniczone środki obrony powietrznej. Nowe technologie, takie jak zakłócanie elektromagnetyczne, uznano za zbyt energochłonne i z czasem zostały porzucone. Nie brano natomiast pod uwagę wykorzystania używanych już wówczas niekierowanych rakiet przeciwlotniczych, bowiem w stronę celu należałoby wysłać bardzo dużą ich liczbę. Nie było innej możliwości, jak tylko oprzeć się – przynajmniej do poznania kluczowych do stworzenia innej obrony aspektów (charakter broni, dane techniczne, formy i skala ataku, kierunek ofensywy) – na sprawdzonych metodach. Już 2 stycznia 1944 r., czyli niecały miesiąc po otrzymaniu rozkazu, Hill przedstawił gotowy plan dyslokacji środków obrony powietrznej Londynu, Bristolu oraz obszaru Solentu. Przyjęto założenia, że bezzałogowy samolot poruszać się będzie z prędkością około 650 km/h na wysokości 2200 m. Obrona opierała się na wykorzystaniu radarów i obserwatorów lądowych do wykrywania nadlatujących pocisków. Kluczowe znaczenie miały odgrywać samoloty przechwytujące, które po sygnale ostrzegawczym miały rozpocząć patrolowanie obszaru południowego wybrzeża w regionie pomiędzy South Foreland a Beachy Head na wysokości 3600 m. W przypadku dostrzeżenia latającej bomby do przechwycenia byłaby wysyłana druga grupa, operująca na wysokości 1800 m. Istotną rolę przydzielono również bateriom przeciwlotniczym. Projekt zakładał rozmieszczenie na południowych przedmieściach Londynu 400 ciężkich i 346 lekkich armat przeciwlotniczych oraz 216 reflektorów wspomagających wykrywanie i śledzenie. Z obawy przed wyrzutniami w rejonie Cherbourga plan zakładał przygotowanie obrony naziemnej w regionie Bristolu, na którą składać się miało 32 ciężkich i 242 lekkich armat. Na linii Cobham-Kent-Limpsfield-Surrey chciano utworzyć zaporę składającą się z 480 balonów zaporowych. Każda formacja miała działać tak, aby nie przeszkadzać pozostałym.
Zaporę balonową planowano rozciągnąć pomiędzy Caterham na zachodzie a Cobham na wschodzie (ich liczba wzrosła szybko do 1,4 tysiąca). Baterie do obrony stolicy miały zostać rozmieszczone w rejonie North Downs, a do obrony Bristolu na obszarze Yeovil-Shaftesbury. Stworzono też różne scenariusze dotyczące ilości wymaganych armat przeciwlotniczych, co zależało przede wszystkim od zapotrzebowania operacji „Overlord”. Zakładano wydzielenie ośmiu eskadr dziennych, a w zakresie lotów nocnych – przydzielenie ośmiu eskadr. Powstały w lutym 1944 r. plan został w ciągu kilku następnych dni zatwierdzony przez marszałka lotnictwa Leigh-Mallory’ego, generała Eisenhowera, brytyjskie dowództwo RAF, a na końcu także przez premiera Churchilla. Po rozpoczęciu realizacji okrojonego planu Brytyjczykom przyszło czekać na atak z powietrza i kontynuować naloty.
Jeśli część ekspertów nadal wątpiła w istnienie nowej i rewolucyjnej broni, to niezwykła eksplozja z ranka 13 czerwca 1944 r. nie pozostawiała żadnych złudzeń. Trzy miesiące po upływie przewidzianego przez Londyn terminu ataku na Wielką Brytanię spadł pierwszy niemiecki pocisk. Za nim nadleciały kolejne. Alianckie lotnictwo wykonało niezwłocznie naloty bombowe na obiekty w Beauvoir i Domléger w północnej Francji. Opinia publiczna pozostawała niewzruszona, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, że był to atak nowej niemieckiej, sekretnej broni. Poruszenie zapanowało jednak wśród najwyższych dowódców – rozczarowanie mieszało się z zaskoczeniem i zdziwieniem. Część osób była wyraźnie zawiedziona słabymi efektami nalotów bombowych w ramach operacji „Crossbow”. Uderzenie V-1 oznaczało bowiem, że niemieckich prac nie udało się storpedować. Wszyscy ci, którzy przewidywali niemiecką ofensywę powietrzną, byli pozytywnie zdziwieni stosunkowo małym rozmiarem poczynionych szkód. Spodziewano się bowiem, że atak rozpocznie się uderzeniem co najmniej 400 ton materiałów wybuchowych w ciągu pierwszych 10 godzin. Z tego powodu liczbę planowanych ataków bombowych przeciwko wyrzutniom zmniejszono z 3 tysięcy do tysiąca. W naczelnym dowództwie pojawiły się nawet głosy, że ten skromny niemiecki atak ma jedynie odciągnąć uwagę aliantów i spowolnić operację na froncie zachodnim.
Ilość ataków V-1 rosła lawinowo. W ciągu zaledwie kilkunastu minut w nocy 15 czerwca granicę Wielkiej Brytanii przekroczyło 151 pocisków z ponad 200, które wtedy wystrzelono. 73 doleciały do Londynu: 14,5 z nich zostało zestrzelonych przez ogień artylerii przeciwlotniczej, a kolejnych 7,5 strąciły myśliwce. Kilkadziesiąt bomb wystrzelono w stronę Southampton. Nikt nie mógł z całą pewnością stwierdzić, czy uderzenie stanowiło dopiero początek, czy może już koniec kampanii powietrznej. Nie wiedziano też, na jakim etapie znajduje się produkcja rakietowych pocisków balistycznych. Skala uderzenia była jednak na tyle duża, że postanowiono podjąć konkretne działania polityczne i wojskowe. Już dzień później minister Herbert Morrison przyznał w parlamencie, że Wielka Brytania została zaatakowana „latającymi torpedami”. W tym samym czasie członkowie Komitetu Szefów Sztabu doszli do wniosku, że rozmieszczenie elementów obrony – przewidzianych dla operacji „Diver” – powinno rozpocząć się jak najszybciej. Reflektory były już na swoich pozycjach, balony miały zostać rozmieszczone w ciągu 48 godzin. Bardziej problematyczne okazało się rozlokowanie baterii przeciwlotniczych, część z nich była bowiem przydzielona do operacji „Overlord”.
Tego samego dnia premier Churchill zwołał spotkanie, na którym zapadły kluczowe decyzje. Szef rządu nie ukrywał, że jest gotów posunąć się nawet do użycia broni chemicznej, jeśli tylko bombardowanie Londynu stanie się poważną niedogodnością, a niemieckie pociski będą spadać na dzielnice rządowe i robotnicze. Jestem gotów zrobić wszystko, by zadać Niemcom śmiertelny cios. Chciałbym, żebyście poparli mój wniosek o zastosowanie gazów trujących. Moglibyśmy poczęstować nimi miasta Zagłębia Ruhry i inne niemieckie miasta, tak by większość mieszkańców wymagała stałej opieki lekarskiej. Moglibyśmy przerwać wszystkie prace przy wyrzutniach pocisków V-1. Jak sam dodał, minie kilka tygodni lub nawet miesięcy, zanim poproszę was o zaatakowanie Niemców gazem trującym. Tymczasem chcę, by sprawę zbadano na spokojnie. Jak sam stwierdził, ślepa, bezosobowa natura latających pocisków sprawiała, że ludzie czuli bezsilność. Pojawiły się pomysły atakowania w odpowiedzi małych niemieckich miast zamiast dużych ośrodków miejskich – uznając, że całkowite zniszczenie małego skupiska ludności będzie miało dużo większe efekty psychologiczne. Dwight Eisenhower, wbrew sugestiom części swych generałów, jak choćby nadal sceptycznego Spaatza czy Doolittle’a, odsunął 40 procent wszystkich maszyn RAF i USAAF od zadań bombardowania niemieckich fabryk i obiektów, kierując je do wykonywania misji „Crossbow”.
17 czerwca latająca bomba uderzyła w szpital w Kensington, zabijając 18 osób, z czego większość stanowiły dzieci. Do 18 czerwca Niemcy wystrzelili już 500 latających bomb. Jedna z nich runęła wprost na kaplicę w Wellington Palace, niecałe 300 m od Buckingham Palace. W eksplozji zginęło 58 cywilów i 63 żołnierzy. Tego samego dnia V-1 uszkodziły 11 fabryk, a Churchill nakazał rozpoczęcie ewakuacji parlamentu. Do 27 czerwca 1944 r. latające bomby zabiły 1769 osób, a do 5 lipca ilość ta wzrosła do 2,5 tysiąca osób. Popularnością zaczęły raz jeszcze cieszyć się schrony, w których teraz wytchnienia i bezpieczeństwa szukało więcej osób, niż podczas pamiętnego Blitzu z lata 1940 r. Narady sztabowe z udziałem Churchilla zostały przeniesione do podziemnych bunkrów. Pomimo dalszych nalotów do połowy lipca 1944 r. na Londyn wystrzelono 4 tysiące pocisków, z czego 3 tysiące doleciało w pobliże stolicy, którą Brytyjczycy pospiesznie raz jeszcze opuszczali.
Był to potężny cios dla brytyjskiego morale. Tuż po rozpoczęciu największej w historii operacji desantowej oczekiwano szybkiego zwycięstwa, a nie powrotu terroru i niepewności jutra z 1940 r. Zamiast upragnionych sukcesów na froncie mieszkańcy Wielkiej Brytanii raz jeszcze musieli skrywać się w schronach. Mnożyły się sensacje i plotki – szeptano z niedowierzaniem, że bomby V-1 mają niezwykłe, ponadnaturalne zdolności, potrafią wybrać swój cel i gonić swoją ofiarę ulicami. Niektórzy widzieli duchy ofiar, które w nocy krążyły w ruinach zniszczonych domów. Inni mówili o niemieckich szpiegach przemykających wieczorami po ulicach, by wybrać cele ataku. Z czasem zaczęto oskarżać nawet hiszpański reżim Francisco Franco o budowanie w Pampelunie i Madrycie fragmentów V-1. Nastroje były coraz gorsze i to pomimo wprowadzenia surowej cenzury, zakazującej mediom mówienia o prawdziwych skutkach działania V-1 i ofiarach.
Skuteczna obrona powietrzna wymagała przede wszystkim precyzyjnego skoordynowania wysiłków wszystkich formacji. Praktyka pokazywała, że zwalczanie bezpilotowych obiektów latających to duże wyzwanie organizacyjne i techniczne. Konieczne było maksymalne wykorzystanie posiadanych sił i środków oraz zintegrowanie dowodzenia. Innymi słowy – sprawienie, aby wszystkie elementy obrony powietrznej sprawnie współpracowały, a nie przeszkadzały sobie nawzajem. Przepływ informacji pozostawiał wiele do życzenia – przykładowo, gdy podjęto decyzję o relokacji lekkiej artylerii okazało się, że w miejscu docelowym RAF rozmieścił dodatkową zaporę balonową. Drugim zasadniczym problemem było współdziałanie pilotów samolotów przechwytujących i baterii przeciwlotniczych. Lotnicy często wlatywali w strefę operowania artylerii, co skutkowało uszkodzeniami maszyn i utrudniało pracę artylerzystom. Sprawiło to, że już 19 czerwca piloci otrzymali zakaz wlatywania w strefę artylerii – z wyjątkiem sytuacji prowadzenia bezpośredniego i nieprzerwanego pościgu. Nadal jednak zdarzały się niebezpieczne chwile, w których piloci naruszali swój obszar operacyjny, wlatując w sam środek ognia artyleryjskiego. Kłopoty z koordynacją obrony powietrznej sprawiły, że za sterami myśliwca wykonującego misje przeciwko V-1 zasiadł sam marszałek Hill, który wykonał łącznie 62 loty na różnych maszynach.
Łącznie Dowództwo Balonowe postawiło na niebie około 2 tysięcy balonów. Powrót do nieco archaicznych metod wynikał z faktu, że o ile dla samolotów pilotowanych przez człowieka ominięcie zapory nie jest problemem (co najwyżej mogło doprowadzić do utraty szyku bojowego utrudniającego przeprowadzenie zorganizowanego, a tym samym efektywnego ataku bombowego), to dla latających bomb mogła ona stanowić barierę nie do przejścia. Skuteczność balonów była znikoma, dlatego też traktowano ją jako ostatni element obrony. Latający w Wielkiej Brytanii polski pilot Bohdan Arct tak opisuje ich pożyteczność: Zapora balonowa, chociaż składała się z ponad dwóch tysięcy balonów, nie spełniała swego zadania, a V-1 przechodziły przez nią jak przez sito i czasem tylko, bardzo rzadko, po natknięciu się na stalową linę zwijały się w locie, traciły równowagę i spadały ku ziemi jak zwykły normalny samolot, by natychmiast roztrzaskać się w potężnej eksplozji.
Tradycyjna artyleria przeciwlotnicza, służąca do przechwytywania samolotów Luftwaffe, stanowiła środkowy element systemu obronnego. Wielka Brytania posługiwała się w tym okresie przede wszystkim dwoma typami armat – ciężkimi Vickers kal. 94 mm oraz szwedzkimi Bofors kal. 40 mm. Inne, chociażby kal. 20 mm, były mniej istotne ze względu na zbyt wysoki pułap, na jakim operowały latające bomby. Często też nawet w przypadku trafienia pocisk o tak niewielkim kalibrze nie był w stanie spenetrować pancerza V-1. Szczególnie te pierwsze armaty, wprowadzone do służby w 1937 r., cechowały się wysoką skutecznością, sięgającą aż 82 procent. Obrona brytyjska była wspierana przez Amerykanów, na wyposażeniu których znajdowały się kierowane radarem (SCR-268, potem SCR-584) armaty przeciwlotnicze M1 kal. 90 mm. Baterie były wspomagane po zmroku potężnymi reflektorami rozjaśniającymi niebo, co ułatwiało śledzenie obiektu i prowadzenie ostrzału.
Nie obyło się oczywiście bez problemów. Co prawda bomba V-1 wydawała się być dobrym celem ze względu na stałą trajektorię, lecz jednak stanowiła dość mały obiekt, co utrudniało skuteczne rażenie. Istotny był także krótki czas reakcji – maksymalnie do 20 minut od momentu opuszczenia wyrzutni. Łatwiej było trafić w jeden z wielu bombowców niż w pojedynczy, niewielki punkt na niebie. Co gorsza, V-1 miała zdolność operowania w trudnych warunkach atmosferycznych (nawet podczas silnego wiatru, choć ten zmieniał tor lotu), co wyróżniało ją na tle samolotów, które musiały ograniczać się do akcji przy dobrej pogodzie. Co więcej, nie istniał stały pułap i stała prędkość – a to sprawiało, że każdy bezzałogowy pocisk należało traktować indywidualnie. Większość bomb operowała na wysokości od 350 do 1200 m. Ich prędkość wahała się w przedziale 400-650 km/h.
Operatorzy radarów borykali się nie tylko z krótkim czasem na reakcję, ale również z trudnościami w wykryciu pocisków. Chociaż zainstalowane pod koniec lat trzydziestych radary miały deklarowany zasięg około 200 km, to w praktyce wykrycie V-1 następowało zaledwie 80 km od stacji. Zasadniczym problemem było odróżnienie pocisku od samolotu – zadanie niełatwe, szczególnie biorąc pod uwagę duży ruch lotniczy nad kanałem La Manche od czerwca 1944 r. Trudności z identyfikacją doprowadziły do pilnej modernizacji czterech stacji radarowych: w Beachy Head i Fairlight (do 14 lipca) oraz Swingate i Foreness (do 9 sierpnia). Testowano także urządzenia, które miały odróżniać pracę silników, jednak zakończyły się one niepowodzeniem.
Dużo owocniejsze dla ogólnej skuteczności działania brytyjskiej obrony powietrznej było wykorzystanie nowoczesnych, amerykańskich systemów wczesnego wykrywania opartych na działaniu mikrofal (Microwave Early Warning, MEW). Podstawową zaletą urządzenia, które od 29 czerwca wykorzystywano w Fairlight (East Sussex, na wschód od Hastings), był większy zasięg wykrywania – a więc dłuższy czas na podjęcie działań obronnych. Ponieważ już w sierpniu wypożyczony od Amerykanów system został wysłany do Francji, Brytyjczycy zintensyfikowali prace nad ukończeniem własnego radaru typu 26. Zbudowany w oparciu o amerykańską konstrukcję (i z wykorzystaniem części sprowadzonych ze Stanów Zjednoczonych) radar już w drugiej połowie sierpnia zaczął działanie w Fairlight, a drugi w nadmorskim St. Margaret’s Bay (Kent, na południowy wschód od Canterbury, 111 km na wschód od Londynu). W trzech miejscach (Beachy Head, Hythe, Fairlight) zainstalowano dodatkowo specjalne aparaty fotograficzne, które wykonując zdjęcia miały pomóc w wykryciu wyrzutni pocisków V-1.
W większości przypadków baterie przeciwlotnicze nie miały bezpośredniego wsparcia radarowego. Z pomocą przyszła amerykańska firma MIT Radiation Laboratory ze swoim nowoczesnym mikrofalowym systemem radarowym SCR-584 (Signal Corp Radio), który zadebiutował na polu walki w Anzio w lutym 1944 r. Wśród brytyjskich decydentów nie było zgody co do konieczności inwestowania w bardzo drogi system, którego średni koszt wynosił 100 tys. dolarów. Pomimo nalegań dowódców odpowiedzialnych za Obronę Powietrzną Wielkiej Brytanii udało się złożyć zamówienia w Stanach Zjednoczonych na 430 zestawów. Do Wielkiej Brytanii trafiło ostatecznie 165 tych urządzeń, co spotkało się z radością planistów, którzy z zadowoleniem przyznali, że bez tego sprzętu byłoby niemożliwe zwalczanie latających bomb.
SCR-584 zastąpiły przestarzałe brytyjskie radary Mark II i Mark III, a także amerykańskie SCR-268. Wraz ze specjalnym komputerem analogowym (M-9 Gun Predictor) system mógł skutecznie naprowadzać sygnałem elektrycznym cztery armaty przeciwlotnicze kal. 90 mm. Antena emitowała krótki sygnał, który po powrocie był analizowany. Jeśli przerwa pomiędzy wysłaniem a odebraniem sygnału wynosiła 100 mikrosekund, w praktyce oznaczało to odległość celu o 15 km. Maksymalny interwał wynosił 240 mikrosekund, co sprawiało, że namierzenie mogło nastąpić w zasięgu do około 30 km. Dużo większy, bo aż 85-kilometrowy, był obszar wykrywania obiektu. Nie istniało żadne martwe pole, a więc każdy latający pocisk – niezależnie od pułapu – mógł być wykryty. Radar dawał także możliwość określenia prędkości obiektu, jego wysokości i toru lotu. Miał też prosty mechanizm rozpoznawania wróg-przyjaciel. Zestaw był zdolny monitorować obiekty poruszające się z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę na pułapie do 18 000 m. Po wykryciu celu radar zmieniał swoją funkcję z wykrywania na śledzenie, umożliwiając otwarcie ognia, także podczas złej pogody i na niskich wysokościach. Tym samym – pierwszy raz w historii – jedna maszyna sama skutecznie zwalczała drugą maszynę bez ingerencji człowieka. Zadanie obsługi sprowadzało się jedynie do ładowania amunicji.
Po wykryciu przez radary centrum dowodzenia wysyłało na spotkanie z przeciwnikiem samoloty przechwytujące, które stanowiły pierwszą linię obrony. Operator radaru na bieżąco przesyłał pilotowi informacje o położeniu obiektu (tzw. system close control). Do tego zadania w pierwszym okresie wykorzystywano instalacje w Fairlight, Swingate oraz Beachy Head. Zasadniczym problemem był fakt, że z powodu ograniczeń technicznych radary nie potrafiły wykryć nadlatującego pocisku na dystansie większym niż 80 km. Przy prędkości V-1 dawało to raptem kilka minut, zanim pocisk docierał do wybrzeża. Nad obszarem lądowym kontrolerzy stacjonujący w Beachy Head, Hythe, Sandwich oraz w centrach dowodzenia Królewskiego Korpusu Obserwacyjnego w Horsham i Maidstone przekazywali pilotom informacje, a ci według własnego uznania rozpoczynali przechwytywanie (tzw. system running commentary). Wykorzystywano też obserwatorów posiadających flary oświetleniowe, umożliwiające wskazanie trudno dostrzegalnej bomby na niebie. Przekazywali również cenne informacje o wyłączeniu silnika pocisku, co było jasnym znakiem, że bomba spadnie na ziemię, a pościg nie musi być kontynuowany. Bardzo często mieszkańcy zagrożonego regionu sami wypatrywali zagrożenia. W tej roli szczególnie przydatne okazywały się dzieci.
Pierwsze zestrzelenie latającej bomby V-1 przez lotników zanotowano 16 czerwca 1944 r. Wtedy to porucznik John Musgrave i sierżant F.W. Somwell na samolocie Mosquito podjęli pościg nad kanałem La Manche za zmierzającym w stronę Londynu V-1. Po krótkim pościgu ostrzelana z działek bomba wybuchła. Wiele z takich udanych przechwyceń dokonywali Polacy walczący w RAF. Jedną z historii zawarł w swej wspomnieniowej książce cytowany już Bohdan Arct, opisując akcję porucznika Longina Majewskiego, dowódcy eskadry B dywizjonu 316:
Miał sporą przewagę szybkości, toteż bez trudu osiągnął przepisową odległość dwustu metrów. Zredukował nieco gaz, by nie zbliżyć się zanadto, odszedł lekko w bok i ustawił się do strzału z minimalną poprawką na celowniku. Mierzył spokojnie, z zimną krwią. Gdy oddał pierwszą, krótką serię pocisków, natychmiast zauważył, że wchodziły w cel. Po raz drugi nacisnął spust broni pokładowej. Szybkość bomby raptownie zmalała, z wylotu jej silnika posypały się kłęby iskier (…) Bomba zacieśniła zakręt, nurkowała coraz ostrzej (…) Na wysokości pięciuset metrów V-1 przeszła w prostopadłe nurkowanie. Chwila i uderzyła w powierzchnię morza. Błysk, a wraz z nim potężny słup spienionej wody, rozpryskującej się w szerokim wachlarzu. Tak, to był koniec.
Podjęcie pościgu i procedury przechwycenia nie zawsze było czynnością łatwą. Już samo dostrzeżenie pocisku – nawet przy dobrej pogodzie – mogło nastręczać problemów. Paradoksalnie V-1 łatwiej się dało wypatrzyć nocą. Dla pilotów największy problem stanowiła duża prędkość V-1, sięgająca nawet 630-700 km/h (w zależności od wiatru i etapu lotu). Z tego też powodu przydzielone do operacji „Diver” samoloty były specjalnie zmodyfikowane na tę okazję – zdejmowano zbędne płyty pancerza, zmniejszano zapas paliwa, poprawiano moc silników, a nawet usuwano farbę ze skrzydeł i kadłuba, polerując wszystkie powierzchnie. Wykorzystywano lepsze, wysokooktanowe paliwo. W wyniku zastosowania tych prostych metod prędkość maszyn zwiększała się o 15-50 km/h. Do walki z odrzutowym wrogiem Brytyjczycy wykorzystywali przede wszystkim samoloty: Spitfire IX/XII/XIV, Mosquito czy też P-47 Thunderbolt. Do obrony skierowano P-51 Mustang III. Najlepiej radziły sobie dysponujące świetnymi osiągami na małych wysokościach i mocnym uzbrojeniem samoloty Tempest V (695 km/h). Używano również nielicznych odrzutowych samolotów Meteor.
Wysoka prędkość przechwytywanego obiektu i wąski pas operowania myśliwców sprawiały, że piloci zostali zmuszeni do wypracowania specjalnej taktyki. Jednym ze sposobów było skierowanie samolotu na kurs kolizyjny z bombą i podjęcie próby jej zestrzelenia. Rodziło to wiele problemów, z których największy to krótki czas na reakcję. Pancerz V-1 był na tyle gruby, że wiele pocisków nie mogło go przebić (szczególnie z większej odległości). W przypadku chybienia pilot nie miał praktycznie szans na dogonienie bomby i podjęcie kolejnej próby. Z czasem piloci wypracowali sposoby zwiększania pułapu, co umożliwiało atak z lotu nurkującego i uzyskanie przewagi prędkości. Wielu pilotów stosowało bardziej oryginalną metodę – maszyna, wykorzystując swoją prędkość, zbliżała się z boku V-1 i podważała własnym skrzydłem skrzydło bomby, powodując problemy w pracy jej żyroskopów i utratę stabilności (dotyczyło to jedynie tych, które leciały dość wolno). Tak „zaatakowana” bomba spadała wtedy na ziemię, choć pilot ryzykował uszkodzeniem skrzydła. Z czasem znudzeni piloci starali się tak podważyć bombę, aby ta odleciała w stronę Francji. Było to jednak działanie ryzykowne, bowiem delikatna konstrukcja skrzydła samolotu przechwytującego czasem ulegała uszkodzeniu przy próbie podważenia stalowej bomby. Jeżeli wierzyć brytyjskiej prasie, metodę tę odkrył polski pilot.
Co ciekawe, szybko zauważono wśród pilotów spadek morale i koncentracji. Piloci tęsknili za walką z żywym przeciwnikiem i popadali w rutynę. Pisał o tym w swych wspomnieniach Roderick Hill:
Okazało się, że wprawdzie niektórzy piloci chętnie podjęli się zadania zestrzeliwania latających bomb, większość jednak wolała zestrzelić wrogi samolot nad Francją. Wcale więc nie najmniejszym moim kłopotem było wzbudzenie entuzjazmu dla tej nowej walki i strzelania do bezpilotowego samolotu. Nie pozostawiano też pilotów zbyt długo przy tej robocie, aby nie stępieli
i nie stracili wrażliwości.
Zanim podjęto decyzję o ilościowym wzmocnieniu pasa obrony, Brytyjczycy 16 czerwca 1944 r. dokonali korekt w rozmieszczeniu i zasadach działania. Marszałek Hill wydał rozkaz, aby strefa operowania samolotów myśliwskich została podzielona na części. Dwanaście wydzielonych eskadr myśliwców miało operować w trzech liniach: pierwszej nad kanałem La Manche od Beachy Head do Dover, drugiej na wybrzeżu od Newhaven do Dover, trzeciej w głębi lądu pomiędzy Haywards Heath i Ashford. Samoloty mogły wlatywać w strefę operacyjną artylerii jedynie w przypadku prowadzenia nieprzerwanego pościgu za pociskiem. Dwa dni później podjęto decyzję o wstrzymywaniu ognia przez baterie przeciwlotnicze na przedmieściach Londynu, co wywołało pewne niezadowolenie zaskoczonej taką decyzją ludności miasta. Jeśli więc V-1 przemknęła przez obszar operowania samolotów przechwytujących i baterie przeciwlotnicze, pozostawało mieć nadzieję, że przeleci nad miastem i spadnie na puste pole. Dzień później wydano jeszcze jeden istotny rozkaz: ustalono, że podczas dni z dobrą widocznością odpowiedzialność za przechwytywanie niemieckich pocisków mają przejąć na siebie samoloty przechwytujące. Podczas pochmurnych dni miała operować artyleria przeciwlotnicza, w przypadku pogody „mieszanej” zaś obie formacje – w ramach wyznaczonych stref działania.
Zasady operowania zależne od wysokości i warunków atmosferycznych szybko okazały się być trudne do realizacji. Piloci wielokrotnie narzekali na „przyjacielski ogień” z artylerii naziemnej, nieświadomie bowiem naruszali granice strefy. Artylerzyści nie pozostawali dłużni, żaląc się, że samoloty RAF utrudniają im pracę wlatując w ich strefę działań. Wiele maszyn wracało do bazy z poważnymi uszkodzeniami spowodowanymi ogniem własnej artylerii. Już 10 lipca 1944 r. zrezygnowano z luźnych stref operacyjnych, wprowadzając wyraźne granice. Zakazano pilotom wlatywania w strefę działania baterii przeciwlotniczych niezależnie od pogody i prowadzonego pościgu. Artylerzyści mieli całkowitą swobodę działania, a piloci działali na własne ryzyko – nawet pojawienie się przyjacielskiego samolotu przechwytującego umożliwiało dalsze prowadzenie ognia z ziemi.
Zaledwie trzy dni później podjęto jeszcze poważniejszą w skutkach decyzję – o relokacji linii obrony przeciwlotniczej z głębi lądu w stronę wybrzeża. Plan opierał się na przesunięciu pasa baterii przeciwlotniczych na obszar wybrzeża (St. Margaret’s Bay-Cuckmere Haven) przy jednoczesnym stworzeniu wyłomów nad obszarami zabudowanymi w pobliżu Eastbourne, Hastings, Bexhill, Hythe, Folkenstone oraz Dover, a także Beachy Head i Fairlight, gdzie znajdowały się radary o znaczeniu strategicznym. Strefa operacyjna rozciągała się więc około 9 kilometrów w głąb kanału La Manche i około 4,5 kilometra w głąb Anglii. Jednocześnie zwiększono ilość eskadr samolotów przechwytujących. W wyniku zmian i coraz częstszego stosowania nowoczesnej amerykańskiej amunicji z zapalnikiem zbliżeniowym zanotowano wyraźny wzrost skuteczności w walce z V-1. W pierwszym tygodniu wykorzystania radaru i nowej amunicji baterie przeciwlotnicze zniszczyły 16 procent wszystkich latających bomb; w drugim już 24 procent, w trzecim 40 procent, w piątym 55 procent, a w szóstym aż 74 procent.
Częstotliwość ataków z wykorzystaniem pocisków V-1 ulegała zmniejszeniu wraz z kolejnymi atakami bombowymi oraz postępami aliantów we Francji. Na początku września, kiedy to do Anglii dotarło jedynie osiem bomb, ostatnia wyrzutnia w rejonie Pas-de-Calais została zajęta. Prasa ogłosiła koniec drugiej „Bitwy o Londyn”. Dowódcy eskadr otrzymali informację, że wszystkie działania lotnicze w ramach „Crossbow” zostają przerwane. 5 września błyskawicznie rozeszła się plotka o kapitulacji Niemiec oraz o związanym z tym przemówieniu Churchilla, które miało odbyć się tego wieczora. Rozpoczęto świętowanie zwycięstwa. Nie było to uzasadnione, ataki bowiem kontynuowano aż do 29 marca 1945 r.
Według oficjalnych statystyk w okresie od 12 czerwca 1944 r. do 29 marca 1945 r. brytyjskie wybrzeże przekroczyło 5890 z 8839 wystrzelonych latających bomb, z czego 2563 dotarło do Londynu. Obrona Wysp Brytyjskich zniszczyła 4262 pocisków. W Londynie życie straciło 5375 osób, a 15 258 zostało rannych. W pozostałych częściach Wysp Brytyjskich zginęło 462 osób, a 1504 zostało rannych.
Wydawało się, że wraz z postępami aliantów we Francji problem niemieckiego ostrzału terytorium brytyjskiego przestanie mieć znaczenie. Pozostając w tym – jak się szybko okazało – złudnym przekonaniu, wstrzymano większość działań związanych z operacją „Crossbow”. Siły powietrzne otrzymały rozkaz włączenia się w wysiłki na froncie europejskim. Złagodzono cenzurę, zezwalając dziennikarzom pisać w ograniczonej formie o rakietach, które nie nadleciały. Baterie przeciwlotnicze i obserwatorzy lądowi obniżyli stopień gotowości. Część personelu otrzymała urlopy. Szybko okazało się, że Wielka Brytania raz jeszcze popełniła błąd. Zdobycie wyrzutni we Francji oraz ataki bombowe uniemożliwiły Niemcom jedynie kontynuowanie intensywnej kampanii z użyciem latających bomb. Londyn nie docenił w należytym stopniu niemieckiej determinacji i zasięgu rakietowych pocisków balistycznych, który wynosił ponad 320 km, a przecież nie wszystkie wyrzutnie w takim promieniu zostały przez aliantów zajęte. Szybko okazało się, że pomyłka była bardzo kosztowna.
8 września 1944 r. na londyńską dzielnicę Chiswick wprost z nieba runęła wystrzelona z holenderskiej Hagi, a wycelowana w punkt o kilometr na wschód od stacji Waterloo, rakieta V-2, zabijając trzy osoby, a raniąc dwadzieścia. Straty byłyby zapewne większe, gdyby nie ewakuacja części ludności z obawy przed atakami latających bomb. 11 domów zostało zniszczonych, a 15 kolejnych wymagało gruntownego remontu. Powstały krater, który został natychmiast zbadany przez brytyjskich i amerykańskich ekspertów, miał imponującą średnicę 10 m. Chwilę później druga rakieta wybuchła w Parndon Wood (Epping w hrabstwie Essex), uszkadzając drewniane domki. Rakiety nie zostały wykryte ani przez stacje radarowe, ani przez obserwatorów lądowych. Dopiero kilkanaście sekund po detonacji oszołomieni mieszkańcy usłyszeli potężny grzmot rozrywający niebo niczym grom, który sygnalizował, że poruszająca się szybciej niż dźwięk rakieta weszła w atmosferę. Brak charakterystycznego warkotu stanowił oczywisty dowód, że nie mogła to być latająca bomba V-1. Chociaż brytyjscy cywile jeszcze wtedy o tym nie wiedzieli, ich kraj się stał ofiarą udanego strategicznego ataku rakietowego.
Z powodów technicznych (głównie jako efekt niedoboru ciekłego tlenu) ofensywa rakietowa była w swej skali dużo mniejsza niż uderzenie bezzałogowych pocisków V-1. Do 16 września na Wielką Brytanię spadło jedynie 20 rakiet, z czego 10 trafiło w obszar stolicy. Rząd nie informował społeczeństwa – nie dementował, a nawet inicjował plotki o domniemanych wybuchach instalacji gazowych. Wszystko po to, aby maksymalnie odwlec w czasie decyzję o potwierdzeniu ofensywy rakietowej. Zgodnie z rekomendacją wojska władze brytyjskie chciały jeszcze poczekać.
Dopiero później w Izbie Gmin przemówił Winston Churchill, oficjalnie potwierdzając informacje na temat niemieckiego ataku rakietowego. Przyznał też, że przed V-2 nie można ani ostrzec, ani obronić. Był to prawdziwy szok dla Brytyjczyków. Zniesienie zaciemnienia i przystąpienie do rozwiązywania Home Guard miały być przecież jasnym sygnałem, że Wielka Brytania jest już wolna od ataku. Deklaracja Churchilla stanowiła potwierdzenie porażki władz, które budowały fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Zaledwie kilkanaście dni wcześniej mówiono przecież o końcu zagrożenia, a teraz rząd był zmuszony przyznać, że wojna trwa i w Londynie nadal będą ginąć cywile. W pierwszym tygodniu listopada na Londyn spadło 12 rakiet V-2, w drugim 15, a w trzecim już 27. Czarnym dniem był 25 listopada, kiedy to jedna tylko V-2 zabiła 6 osób i raniła 292.
Już 9 września członkowie Komitetu Szefów Sztabu odbyli naradę, której celem było ustalenie możliwych kroków obronnych przeciwko rakietom. Do kategorii działań aktywnych zaliczono zakłócanie radiowe sygnałów kierowania, dalsze strategiczne naloty bombowe oraz loty taktyczne: uderzenia samolotów myśliwskich i bojowe loty rozpoznawcze. Do pozostałych działań (pasywnych) w ramach działań przeciwrakietowych należały: przygotowanie systemu obrony cywilnej (schrony, ewakuacja, usuwanie szkód) i wykrywanie rakiet balistycznych (wczesne ostrzeganie ludności cywilnej, wskazywanie miejsca wystrzelenia).
Gabinetowi Wojennemu zasugerowano wówczas, aby nie informować opinii publicznej o ataku oraz by nie wprowadzać zbyt surowej cenzury. Oznaczało to, że system wczesnego ostrzegania ludności cywilnej nie powinien być uruchamiany. Wojskowi przestrzegli, że niewiele można było w tej materii zrobić. Przyznano, że system radarowy i nasłuchowy umożliwiłby ostrzeżenie ludności w przypadku zaledwie 1 na 16 ataków w Londynie lub w 1 na 6 wypadków w innych częściach kraju. Propozycja wysłania do Belgii mobilnego radaru oraz sprzętu detekcji dźwiękowej spotkała się z rezerwą – wojskowi stali na stanowisku, że zanim stosowne wyposażenie trafi na kontynent, wyrzutnie zostaną zajęte przez wojska lądowe. Mimo tego nad Holandię wysłano samoloty rozpoznawcze oraz do wykrywania i zakłócania sygnałów radiowych. Zaktywizowano też działania holenderskiego ruchu oporu, który miał natychmiast przekazywać informacje związane z rakietami. Pierwsze informacje o lokalizacji wyrzutni pojawiły się trzy dni później.
O ile przygotowanie obrony pasywnej nie stanowiło dużego wyzwania technicznego (co najwyżej logistyczne i finansowe), to obrona aktywna – szczególnie po wystrzeleniu rakiety – była praktycznie niemożliwa. Zwalczanie rakiet było czymś całkowicie innym niż przechwytywanie pocisków odrzutowych. V-2 stanowiła dużo bardziej wyrafinowaną konstrukcję niż prosta technicznie V-1 o silniku pulsacyjnym. Po około 60 s lotu V-2 osiągała prędkość 1500 m/s. Rakieta następnie wytracała prędkość do około 1100 m/s, osiągając pułap powyżej stratosfery (około 85 km nad ziemią). Wraz z rozpoczęciem etapu opadania prędkość wzrastała, po czym znów malała wskutek ponownego wejścia w atmosferę. Uderzenie w cel następowało z prędkością około 800-1000 m/s. W przypadku rakiet lecących na maksymalnym dystansie 320 km pułap wynosił aż 93 km, a czas lotu – raptem 5,5 min.
Pierwszym etapem obrony było wykrycie nadlatującego zagrożenia. Stacje radarowe połączono bezpośrednio z centrum reagowania, które otrzymało rozkaz natychmiastowego informowania sztabu i kierownictw wszystkich zaangażowanych w obronę przeciwrakietową służb. W praktyce jednak zaledwie 6 z pierwszych 20 rakiet zostało wykrytych, co dawało teoretyczną możliwość powiadomienia ludności cywilnej. Wykrycie było trudne chociażby ze względu na prostotę ówczesnych radarów, a także małą skuteczną powierzchnię odbijającą, która w przypadku rakiet wynosi zaledwie 0,25-0,5 metra kwadratowego. Po rozpoczęciu kampanii V-2 rozpoczęto dodatkowe szkolenie operatorów, ucząc ich wykrywania typowych dla rakiet śladów na radarze. Na południu Anglii rozmieszczono dodatkowe mobilne radary, dzięki czemu powstała gęsta sieć radarowa.
Na kontynencie rozlokowano specjalną jednostkę RAF – MARU (105 Mobile Air Reporting Unit), którą powołano w połowie września specjalnie do tej operacji. Jej zadaniem było wykrywanie wystrzelonych rakietowych pocisków balistycznych, zbieranie danych o początkowej fazie lotu (nasłuch radiowy, dane radarowe, obserwacja dźwiękowa i wizualna) oraz koordynowanie prac elementów szeroko pojętej obrony przeciwrakietowej na kontynencie. Używano analogowych komputerów, które potrafiły obliczyć trajektorię lotu dając szansę wskazania przybliżonego miejsca wystrzelenia i przewidywanego obszaru eksplozji rakiety. Stworzyło to możliwość ostrzeżenia ludności w zagrożonym miejscu na około 60 s przed eksplozją. Dużo ważniejsze było określenie miejsca wystrzelenia, jako że umożliwiało to podjęcie próby zbombardowania wyrzutni przez lotnictwo taktyczne. Ponieważ jednak w praktyce wyrzutnie często zmieniały miejsce, działania te nie przyniosły oczekiwanych efektów.
Już latem 1943 r. przygotowano procedury wykrywania rakiet za pośrednictwem sygnałów dźwiękowych i świetlnych. Za obserwację sygnałów świetlnych odpowiedzialne były cztery jednostki artylerii nadbrzeżnej pomiędzy Folkestone i Dover, a za sygnały dźwiękowe cztery jednostki z artylerii pomiarowej obserwujące obszar Calais-Boulogne oraz Abbeville-Fécamp. Na wybrzeżu rozmieszczono aparaturę wykonującą fotografie północnej Francji oraz balony obserwacyjne. Warto przy tym zauważyć, że Brytyjczykom udało się uchwycić na fotografii smugę kondensacyjną jednej z rakiet z 8 września oraz nagrać dźwięk obu. Dzięki temu analitycy stwierdzili, że rakiety wystrzelono z Holandii.
Obserwatorzy lądowi, tak sprawni w obronie powietrznej przeciwko Luftwaffe i V-1, byli teraz całkowicie bez szans. Nie mogli oni wykryć pędzącego w górnych warstwach atmosfery pocisku. Nawet usłyszenie grzmotu rakiety nie dawało szans na reakcję, jako że był to znak, iż ta jest już daleko. Również i w przypadku najbardziej optymistycznego scenariusza – wykrycia obiektu tuż po jego wystrzeleniu i określenia potencjalnego miejsca uderzenia – czasu było niewiele. Sprawy dodatkowo nie ułatwiała zapełniona alianckimi samolotami przestrzeń powietrzna latem i jesienią 1944 r. Operator radaru musiał w krótkim czasie odróżnić własny samolot od nadlatującego intruza (co bywało często praktycznie niemożliwe z powodu mało precyzyjnego sprzętu), ustalić trajektorię lotu i powiadomić obronę cywilną i powietrzną. Na ostrzeżenie miał nie więcej niż trzy-cztery minuty, co w praktyce oznaczało, że ludność cywilna i tak nie miałaby dość czasu na ucieczkę do schronów. Nawet jednak i tam nikt nie był bezpieczny, V-2 bowiem bez trudu przebijała grube stropy schronów.
Szukając metod aktywnego zwalczania V-2, Brytyjczycy podjęli próbę zakłócania radiowego sygnału kierowania tą rakietą – ciągle nie wiedząc, że pocisk nie jest sterowany. Żadnych sygnałów radiowych, które można byłoby powiązać z rakietami, nie zidentyfikowano. Po rozpoczęciu ofensywy rakietowej na kontynent przebazowano amerykańskie samoloty B-24 Liberator oraz B-17 Flying Fortress, które wyposażono w systemy zakłócania sygnałów radiowych Jostle IV. Już jednak w listopadzie 1944 r. przyznano, że ten sposób zwalczania rakiet okazał się nietrafiony – podobnie jak porzucony projekt stworzenia na linii lotu pocisków potężnego pola magnetycznego; ponieważ do jego wytworzenia potrzebne byłyby ogromne ilości energii, całą koncepcję uznano za niepraktyczną.
Samoloty przechwytujące, dość dobrze spisujące się w obronie przed V-1, w przypadku rakiet były całkowicie bezsilne. Jedyną teoretyczną szansę dawało podjęcie próby zestrzelenia rakiety tuż po jej starcie, gdy dopiero nabierała prędkości. Próbę przechwycenia podjął choćby pilot myśliwca Spitfire, który zauważył zmierzającą w przestworza rakietę wystrzeloną z wyrzutni gdzieś w Holandii; V-2 przyspieszyła i odleciała. Więcej szczęścia miała załoga amerykańskiego bombowca B-24 Liberator, powracającego z dziennego nalotu na Niemcy. Przelatującą nad Holandią formację bombowców na wysokości 3000 m minęła kierująca się w stronę Wielkiej Brytanii rakieta. Jeden z operatorów karabinu maszynowego zdołał zachować zimną krew i zestrzelił pocisk.
Była to jedyna taka udana próba.
Próby zwalczania V-2 podjęli się także artylerzyści. Wstępny plan przedstawiono 25 sierpnia 1944 r. na posiedzeniu komitetu „Crossbow”. Opierał się on na koncepcji wykorzystania radarów do określenia trajektorii lotu rakiety balistycznej. Po jej wskazaniu baterie przeciwlotnicze na trasie lotu rakiety miały stworzyć obronę strefową z pocisków przeciwlotniczych. Szacowano, że do zniszczenia jednej rakiety konieczne będzie utworzenie zapory o rozmiarach 40 kilometrów kwadratowych. Aby to zrobić, należałoby wystrzelić 320 tys. pocisków. W zamierzeniu odłamki pocisków miały uszkodzić pancerz czołowy rakiety, prowadząc tym samym do jej zniszczenia. Już na wstępnie sceptycy zauważyli dwa zasadnicze problemy – kwestię koniecznej skuteczności przewidzenia trajektorii oraz problem przebicia się przez pancerz przechwytywanej rakiety. Pomysł nie zyskał przychylności komitetu „Crossbow”.
Prace studyjne były jednak kontynuowane. Przedstawiony w styczniu 1945 r. plan zakładał wykrycie rakiety na 60-75 s przed detonacją, co dawało nie więcej niż 15 s na obliczenie trajektorii i poinformowanie baterii przeciwlotniczych w określonym sektorze. Pomysł rozpoczęcia testów praktycznych wsparł marszałek lotnictwa Roderic Hill, stwierdzając, że to właśnie one, a nie wyłącznie teorie naukowe, prowadzą do gwałtownego rozwoju i poprawy techniki. W styczniowych założeniach przyjęto niski – zdaniem autorów – wskaźnik prawdopodobieństwa zniszczenia jednej na 50 rakiet. System antyrakietowy miał opierać się na dwóch zmodyfikowanych radarach: w Aldeburgh (miasteczko na wybrzeżu Anglii, Suffolk) i Foreness (przylądek na angielskim wybrzeżu w Kent, niedaleko ujścia Tamizy). Każdy z nich miał śledzić rakietę. W momencie, w którym sygnały na obu radarach byłyby takie same, oznaczałoby to, że rakieta przekroczyła linię łączącą obie stacje.
W kolejnej fazie następować miało wyznaczenie pozycji rakiety w przestrzeni oraz wskazanie przyszłego położenia na trajektorii, co tylko w teorii było zadaniem łatwym. Nawet bowiem takie same rakiety, o takich samych parametrach technicznych i miejscu wystrzelenia, mogą posiadać różne charakterystyki lotu – odmienną trajektorię, wysokość i prędkość, a nawet inny kąt. Różnić się mogły chociażby cel i zasięg rakiet, ustalane przez operatorów poprzez określenie momentu wyłączenia silnika startowego. Etap przechwytywania polegał na stworzeniu kurtyny odłamków, przez które pocisk musi przelecieć, jeśli prognoza okazała się prawidłowa. Siła zderzenia pocisku z odłamkami doprowadzi do jego eksplozji w powietrzu. Zwolennicy przekonywali, że skuteczność systemu będzie z czasem wzrastać. Stwierdzono m.in., że w wyniku dalszych modyfikacji radarów margines błędu wskazywania pozycji spadnie z 300 m (w wariancie pesymistycznym) do zaledwie 70 m, co w ich odczuciu pozwoliłoby ograniczyć ilość wystrzeliwanych pocisków przeciwlotniczych do zaledwie 150 na wysokość 6100 m. Ostatecznie cała koncepcja nie spotkała się z akceptacją i została odrzucona jako niewarta kosztownych prób praktycznych.
Odpowiedzialny za obronę generał Frederick Pile nie rezygnował i wykorzystał brak zgody na rozpoczęcie testów operacyjnych na to, by poprawić założenia. Proponowana nowa metoda określania trajektorii polegała na wskazaniu trzech punktów: miejsca wystrzelenia, miejsca odległego od Londynu o około 110 km oraz o 95 km. Dzięki temu miało być możliwe nie tylko określenie dowolnego punktu trajektorii, ale również punktu uderzenia, co z kolei mogłoby dawać szansę na podjęcie skutecznej próby przechwycenia (poprzez włączenie do akcji stacjonującej najbliżej toru lotu baterii przeciwlotniczej) i ostrzeżenia ludności cywilnej. Za wskazanie punktu wystrzelenia odpowiedzialny był specjalnie zmodyfikowany radar Mark V (SCR-584) w holenderskim Steenbergen. Jego umiejscowienie umożliwiało wykrywanie rakiety w ciągu kilku sekund od jej wystrzelenia. Po przetworzeniu danych trafiałyby one w czasie rzeczywistym do obrony przeciwrakietowej Londynu, który miał zostać podzielony na sektory o boku 2,5 kilometra. Po wyznaczeniu zagrożonych uderzeniem sektorów stosowne informacje byłyby przekazywane do odpowiednich baterii przeciwlotniczych, które mogłyby rozpocząć zmasowany ostrzał określonego miejsca. Założenia sugerowały, że średnia liczba wystrzelonych pocisków wyniosłaby 200 (od 50 do 500).
Krytycy podkreślali, że nie ma pewności, czy trafienia przyniosą jakiś efekt. Zdaniem naukowców pocisk przeciwlotniczy, a nawet rakieta przeciwlotnicza charakteryzowały się za małą prędkością, aby przebić pancerz rakiety i doprowadzić do jej detonacji. Testy nie zostały przeprowadzone, a zwycięstwo nad rakietami V-2 zapewniły naloty bombowe i pokonanie Niemiec na lądzie. W jeszcze większym stopniu niż w przypadku V-1 skuteczną obroną okazał się zmasowany atak. Przeprowadzane od września 1944 r. powietrzne operacje można podzielić na cztery zasadnicze kategorie:
W wyniku działań wywiadowczych Brytyjczykom udało się uzyskać informacje na temat sposobów transportowania V-2. Rakiety przeważnie przewożono specjalnymi pociągami, które wyróżniały się dużymi rozmiarami. Skład transportowy na ogół poprzedzano dobrze uzbrojonym pociągiem pełniącym rolę eskorty. Wszystkie takie dostrzeżone konwoje były atakowane przez lotnictwo taktyczne, podobnie jak samochody, które również przewoziły elementy rakiet. Stanowiło to zadanie trudniejsze, Niemcy bowiem poruszali się głównie nocami, stosowali maskowanie, a nawet wykorzystywali znaki Czerwonego Krzyża.
Po krwawej dziewięciodniowej bitwie, 9 listopada 1944 r., Niemcy skapitulowali na wyspie Walcheren przed brytyjskimi i kanadyjskimi siłami. W ten sposób zneutralizowano niemiecki punkt oporu ochraniający ujście rzeki Skaldy. Rakiety jednak nadal spadały. Dwie z nich runęły niedaleko siedziby Ministerstwa Bezpieczeństwa Krajowego. Następna trafiła most kolejowy, a jeszcze inna zabiła w londyńskim Islington 31 osób i raniła 81. Dzień później wybuch V-2 w Luton przyniósł 19 ofiar śmiertelnych i 196 rannych. W grudniu 1944 r. podjęto decyzję o zbombardowaniu 18 fabryk produkujących skroplony tlen. Ponieważ jednak aż osiem z nich znajdowało się w Holandii – i to na zamieszkanym terenie – bomby zrzucono ostatecznie jedynie na dwie fabryki, co nie było wystarczające do storpedowania niemieckiego wysiłku.
Wyczekiwany oddech umęczonemu Londynowi przyniósł nie sukces aliantów na froncie, lecz zaskakująca kontrofensywa wojsk niemieckich w Ardenach. Rozpoczęta 16 grudnia 1944 r. operacja miała na celu rozcięcie sił aliantów i zdobycie Antwerpii. W tym celu Niemcy zaprzestali strategicznych ataków bronią V na Wielką Brytanię, wykorzystując swoje coraz mocniej ograniczone środki do rażenia celów o charakterze bardziej taktycznym. Uderzenie powietrzne skoncentrowano na belgijskich miastach, takich jak Antwerpia czy też będące głównym ośrodkiem logistycznym dla US Army Liège, które od 20 października stało się celem zmasowanego ataku V-1 (operacja „Ludwig”). Wymusiło to zwiększenie obrony przeciwlotniczej w tym właśnie rejonie. W Holandii celem stało się Maastricht. To dało Londyńczykom szansę spędzenia względnie spokojnych świąt Bożego Narodzenia. Do końca marca 1945 r. na Antwerpię spadło 2248 latających bomb V-1 i 1712 rakiet V-2.
Początek marca nie zapowiadał przełomu – ilość ataków wzrastała. Konająca III Rzesza nadal bezlitośnie nękała, potęgując desperację i strach umęczonego Londynu. 3 marca 1945 r. zdecydowano się jedynie na ograniczony atak z powietrza. Zamiast bombowców ciężkich nad Hagę nadleciały średnie B-25 Mitchell i lekkie Boston z łącznym ładunkiem 69 ton bomb. Nalot nie przyniósł oczekiwanych efektów – zakończył się jedynie stratami wśród ludności cywilnej, co spotkało się ze sprzeciwem holenderskiej ambasady w Londynie. Ogień przeciwlotniczych był tak silny, że załogi zrzuciły bomby jeszcze przed celem. Niewielki wpływ operacji na skalę ataku przeciwko Wielkiej Brytanii ukazują liczby. W okresie od 3 do 9 marca 1945 r. odnotowano 65 rakiet, z czego 60 procent spadło na Londyn.
Likwidacja zagrożenia ze strony V-2 musiała nastąpić wskutek fizycznego zajęcia wszystkich wyrzutni. Zanim to się stało, alianci kontynuowali naloty, starając się w ten sposób wyeliminować zagrożenie. Bomby spadały nie tylko na Hagę, ale również na Duindigt, Ockenburg, Ravelijn i Rust en Vreugd. Mimo to w okresie od 10 do 16 marca 1945 r. wystrzelono 50 rakiet, a pomiędzy 17 i 23 marca 1945 r. – 62 rakiety V-2.
22 marca 1945 r. 3. Armia generała George’a Pattona sforsowała Ren, a dzień później na Antwerpię spadła ostatnia rakieta. Cztery dni później jednostki rakietowe otrzymały rozkaz natychmiastowej ewakuacji w głąb Niemiec. Tego też dnia, 27 marca 1945 r., na Wielką Brytanię spadła ostatnia rakieta V-2 (godzina 16:45, Orpington w Londynie). Nierówna walka została ostatecznie zakończona 3 kwietnia 1945 r., kiedy to marszałek Roderick Hill wstrzymał wszystkie operacje powietrzne wymierzone w obiekty w Holandii, a które miały być związane z rakietowymi pociskami balistycznymi i pociskami odrzutowymi. 13 kwietnia radary Home Chain przestały wyczekiwać na pojawienie się rakiet. 20 kwietnia zniesiono ograniczenia lotów w strefach operowania obrony przed V-1. Londyn i cała Wielka Brytania były wreszcie bezpieczne.
Wielomiesięczna „druga bitwa o Anglię” zakończyła się ostatecznie zwycięstwem Wielkiej Brytanii. Była to jednak batalia niezwykle kosztowna. Działania obronne (zarówno przeciw latającym bombom V-1, jak i rakietowym pociskom balistycznym V-2) pochłonęły ponad 48 milionów funtów. Koszty związane z usuwaniem skutków (24 tys. zniszczonych budynków, 52 tys. poważnie uszkodzonych) były nieporównywalnie większe. Ofiar byłoby z pewnością więcej, gdyby nie wyjazd z Londynu około miliona osób na własny koszt, a także ponad 250 tys. – głównie dzieci – zorganizowany i sfinansowany przez władze. Była to liczba rekordowa, nawet bowiem cztery lata wcześniej, podczas słynnego Blitzu, Londyn opuściło mniej ludzi. Liczba ofiar nie jest do końca znana i różni się w zależności od źródła. Dla przykładu Winston Churchill podaje, że w Wielkiej Brytanii V-2 zabiło 2724 osób, a 6476 ciężko raniło.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu