Punkt wyjścia do dyskusji dotyczącej liczby samochodów na terenie odrodzonej Rzeczpospolitej był więcej niż skromny. Po pierwszych latach po zakończeniu działań wojennych dominował sprzęt stary lub pochodzący z demobilu. Sytuacja ulegała stopniowej poprawie, a do momentu rozpoczęcia światowego kryzysu gospodarczego można było obserwować wzrost krajowego rynku motoryzacyjnego. Jego bezpośrednim wyrazem było powstanie w Warszawie pierwszej montowni jednego z czołowych, światowych producentów aut. Wchodzący w skład koncernu General Motors Chevrolet okazał się zdecydowanym liderem jeśli chodzi o powszechność występowania na polskich drogach. Już w 1927 r. auta z amerykańskim rodowodem stanowiły nad Wisłą ścisłą czołówkę – drugie wśród oficjalnie zarejestrowanych maszyn utrzymał jeszcze Ford, ze swoim modelem T, jednak zaraz za nim uplasował się Chevrolet. Pozytywne sygnały płynące z polskiego rynku, w tym zdeklasowanie marek europejskich, sprawiły, że władze koncernu podjęły decyzję o uruchomieniu z początkiem 1928 r. montowni samochodów w Polsce.
Utworzone przedsiębiorstwo pod nazwą General Motors w Polsce Sp. z o.o. podlegało centrali w Paryżu korzystając pod względem technicznym z wiedzy i personelu montowni w Kopenhadze. Po uzyskaniu odpowiednich zgód od polskich władz szybko zaadaptowano zabudowania po nieistniejącym już stołecznym dealerze-montowni Forda spółce „Elibor”. Sprowadzone maszyny i specjaliści stały się podstawą do rozpoczęcia prac nad modelem wyjściowym czyli Chevroletem Sedan z czterocylindrowym silnikiem o mocy 30 KM (mocniejszym niż w mającym dopiero wejść na polski rynek Fiacie 508). Model ten szybko zyskał zaufanie m.in. warszawskich taksówkarzy. Oficjalnie działalność montowni rozpoczęła się jeszcze latem tego samego roku, kiedy sprowadzone podwozia wyposażano w składaną w montowni karoserię. Pod koniec roku udało się rozpocząć kolejny etap procesu technologicznego polegający na montażu podwozi z importowanych podzespołów, w tym ram. W prasie pojawiały się nawet informacje, że na początku trzeciej dekady XX wieku co trzeci samochód poruszający się na polskich drogach nosił logo Chevroleta. Tylko w 1929 r. zakupiono w Polsce ponad 3100 egzemplarzy samochodów opisywanej marki, w przeważającej większości w wersji osobowej.
Dobrą passę warszawskiej montowni przerwał światowy kryzys, który w krótkim czasie sprawił, że rozpędzona już wytwórczość w ciągu kilku miesięcy spadła niemal do zera. W kolejnych latach cały polski sektor samochodowy padł ofiarą nie tylko światowego krachu gospodarczego ale i szeregu decyzji polskich władz, które w teorii pomyślane na rzecz wsparcia dotkniętego kryzysem automobilizmu, w praktyce doprowadziły do jego załamania. Mowa m.in. o powołanym do życia mocą ustawy 3 lutego 1931 r. Państwowym Funduszu Drogowym (PFD), którego funkcjonowanie odcisnęło na tyle mocne piętno na polskiej motoryzacji, że do dziś utrwaliło się ono w pamięci pasjonatów historii. W myśl założeń przyświecających pomysłodawcom, w tym ministrowi robót publicznych gen. Mieczysławowi Norwid-Neugebauer, mająca dbać o rozwój sieci dróg oraz jakość już istniejących połączeń szosowych instytucja bazowała na środkach uzyskanych nie tylko z podatku od samochodów, ale co warte podkreślenia również wozów konnych używanych w przedsiębiorstwach przewozowych.
Kolejna istotna grupa wpływów do PFD to opłaty z tytułu przewozów autobusowych oraz sprzedaży paliw i smarów. Uwadze ustawodawców nie umknęły również reklamy podające adresy stacji benzynowych, warsztatów naprawczych, składów części zamiennych itp. W zależności od powierzchni reklamy rocznie należało uiścić do kasy PDF kwotę 10-25 zł. Dodatkowa opłata została również dopisana do wielkości ceł od importowanych samochodów oraz szeregu elementów eksploatacyjnych jak dętki, opony, gaźniki itd.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu