Problem, który spowodował kryzys na przyczółku, był znany aliantom jeszcze przed rozpoczęciem operacji „Avalanche”. Niedostatek środków przeprawowych na Śródziemnomorskim Teatrze Działań Wojennych sprawił, że pierwszy rzut Piątej Armii gen. Clarka był za słaby. Pod Paestum, w sektorze amerykańskim, tylko 36. DP wylądowała w pełnym składzie, natomiast 45. DP wysadziła na brzeg jedynie dwa z trzech RCT (pułkowych zespołów bojowych), ponieważ dla trzeciego zabrakło miejsca na okrętach desantowych. Bliżej Salerno, w sektorze północnym, Brytyjczycy desantowali 46. i 56. DP, ale także to okazało się za mało. Pododdziały trzech niemieckich dywizji pancernych (16., 26. i „Hermann Göring”) oraz trzech dywizji grenadierów pancernych (3., 15. i 29.) otoczyły rejon przyczółka na tyle szybko, że powstrzymały jego ekspansję. Następnie, przeformowane w grupy bojowe, zaczęły przytłaczać pierwszy rzut amerykańskiego VI Korpusu i brytyjskiego X Korpusu.
W tym czasie w najwyższym dowództwie aliantów trwały gorączkowe poszukiwania sposobu wsparcia wojsk walczących na przyczółku o szerokości zaledwie kilku kilometrów. Clark wiedział, że po tym, jak 13 września niemieckie czołgi zostały zatrzymane w ostatniej chwili (kilkaset metrów od kwatery jego sztabu!) przez ogień bezpośredni haubic artylerii polowej, przeciwnik wznowi natarcie rankiem następnego dnia.
Planując operację „Avalanche”, alianci liczyli, że słabość pierwszego rzutu desantu zostanie zrekompensowana kilkoma czynnikami. Nie była to naiwność, ale kalkulowane ryzyko. Przede wszystkim mieli nadzieję, że kapitulacja Włoch (ogłoszona 9 września, tuż przed rozpoczęciem operacji) tak zdeprymuje Niemców, że wycofają się bez walki przynajmniej z południowej części kraju. Ci faktycznie rozpoczęli odwrót, ale – podobnie jak wcześniej na Sycylii – czynili to miarowo, we własnym tempie, wykorzystując sprzyjający obronie teren. Robili to tak skutecznie, że wojska Montgomery’ego, które od 3 września nacierały przez Kalabrię w górę wybrzeża, wbrew założeniom alianckich planistów nie odegrały w tej bitwie żadnej roli. Napotykając na swej drodze miny, zniszczone drogi, wysadzone mosty itd., nie zdołały ani związać walką żadnych większych sił przeciwnika (ich postępy spowalniał zaledwie jeden pułk grenadierów z 26. DPanc), ani przebić się na przyczółek w Zatoce Salerno na tyle szybko, by go odciążyć.
Alianci założyli również, że Piąta Armia będzie dysponowała pobliskim lotniskiem w Montecorvino – nie mogąc z niego korzystać, alianci musieli polegać na osłonie myśliwców startujących aż z Sycylii. Stanowiło to poważny problem, gdyż najskuteczniejszą bronią przeciwko niemieckim czołgom była artyleria okrętowa. Flota potrzebowała jednak osłony z powietrza, a nikt nie przewidział, że Luftwaffe stanie się tak groźna – dzięki użyciu naprowadzanych radiowo bomb Niemcy zdążyli już uszkodzić i zmusić do odwrotu dwa krążowniki (USS Savannah i HMS Uganda), które do tamtej pory wspierały ogniem swych armat wojska desantowe.
Osobnym problemem była wciąż kulejąca współpraca wojsk lądowych i marynarki z lotnictwem. Brytyjski marszałek Arthur Tedder, dowódca sił powietrznych aliantów na Śródziemnomorskim TDW, stał na stanowisku, że jego samoloty są od tego, by niszczyć cele leżące poza zasięgiem artylerii – węzły drogowe i kolejowe, stacje rozrządowe, centra komunikacyjne itp. Przewrażliwiony na punkcie swojej niezależności, prowadził jakby własną wojnę. Podczas walk o przyczółek pod Salerno w szorstkich słowach odmówił gen. Alexandrowi (głównodowodzącemu alianckich wojsk lądowych) wsparcia lotnictwa, argumentując, że nie ma takiej potrzeby. Zirytowany Alexander odparł: Arturze, pofatyguj się do Salerno, dołącz do żołnierzy piechoty, pożyj ich życiem i zobaczymy, co wtedy będziesz miał do powiedzenia!
Niezależnie od działań marynarki i lotnictwa, największym problemem Clarka, szczególnie w sektorze amerykańskim, był niedostatek piechoty. W toku walk przepadło już lub zostało zdziesiątkowanych kilka batalionów. Z tego względu nocą 13/14 września VI Korpus musiał skrócić front, cofając się ok. 3 km, na linię potoku La Cosa. Jedynym sposobem szybkiego zwiększenia liczby kompanii strzeleckich na przyczółku był zrzut amerykańskiej 82. DPD. Na szczęście wcześniejsze plany wprowadzenia do walki tej doborowej formacji okazały się zbyt irracjonalne (vide cz. 1), dlatego wciąż czekała w gotowości, aż wyższe dowództwo zdecyduje się, co z nią zrobić.
Generał Ridgway, dowódca dywizji, obawiał się tylko jednego – że, podobnie jak podczas inwazji na Sycylię, samoloty z jego żołnierzami w drodze nad strefę zrzutu zostaną zmasakrowane przez aliancką artylerię przeciwlotniczą (szczególnie tę okrętową), która generalnie strzelała do każdego samolotu wchodzącego w zasięg ognia. W odpowiedzi na jego obiekcje Clark rozkazał, by tej nocy (13/14 września) o 21:00 opuścić wszystkie balony zaporowe i wprowadził całkowity zakaz użycia artylerii plot., choćby właśnie trwał nalot Luftwaffe. Ponadto rozesłał oficerów sztabowych do wszystkich baterii na przyczółku, by upewnić się, że jego rozkaz dotarł i został zrozumiany.
Tymczasem VI Korpus szykował się do odparcia nieuchronnego ataku w swoim sektorze. Clark przesunął gros pułkowych grup bojowych (oraz dołączonych do nich dywizjonów artylerii oraz batalionów czołgów Sherman i niszczycieli czołgów M10) na środek linii obrony. Osłabione w ten sposób flanki prowizorycznie wzmocnił pododdziałami wojsk inżynieryjnych, chociaż te, w przeciwieństwie do niemieckich Pioniere, nie były jednostkami stricte bojowymi. Następnie ok. północy z wielką ulgą powitał pierwszy rzut dywizji Ridgwaya – ok. 1300 żołnierzy z 1. i 2. batalionu 504. pułku spadochronowego, przywiezionych 90 samolotami typu C-47 – który wylądował, bez większych problemów, parę kilometrów na północ od Agropoli. Spadochroniarze, przydzieleni do teksańskiej 36. Dywizji Piechoty, prosto ze strefy zrzutu pojechali ciężarówkami na wyznaczone im pozycje na południowy zachód od Albanelli. Mimo że było ich stosunkowo niewielu, swoim przybyciem bardzo podnieśli morale obrońców przyczółka.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu