Jak się zaczęła przygoda Pana Generała z lataniem?
DW: Nie była to przysłowiowa typowa droga – od modelarstwa do pilota odrzutowego samolotu. Początek był dość prozaiczny. Jeszcze w szkole podstawowej w moim rodzinnym Nowym Dworze Gdańskim usłyszałem, że jeden z mieszkańców naszego miasta lata na samolocie odrzutowym. Pomyślałem: to nieprawdopodobne, żeby ktoś z takiej małej miejscowości mógł to robić. W latach siedemdziesiątych to było małe miasto z 10-15 tysiącami mieszkańców. Pomyślałem, a zawsze byłem zapalony do nowinek, że ja też spróbuję wzbić się w przestworza. Nie udało mi się jednak dostać do Liceum Lotniczego w Dęblinie, ale nie poddałem się i drugą próbę podjąłem już w liceum ogólnokształcącym. Zdrowie dopisało i egzaminy zdałem nieźle.
Czy latał Pan najpierw w aeroklubie?
DW: Nie, nie zaczynałem latania od aeroklubu. Podczas egzaminów z ćwiczeń fizycznych osiągnąłem najwyższe wyniki i dlatego postanowiono przyjąć mnie do wojska. Już wtedy dużo biegałem. Podjęto decyzję mimo tego, że odmówiłem latania w ramach Lotniczego Przysposobienia Wojskowego, bo LPW przygotowywało do lotów na małym samolocie, Zlinie albo Wildze. Ja w tym czasie potrzebowałem bardziej spędzić ostatnie wakacje z przyszłą żoną. I w ten sposób do Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie dostałem się bez nalotu. Rozpocząłem swoją przygodę na kompanii, która przygotowywała na samoloty odrzutowe. Z naszego 28-osobowego plutonu dziewięć osób trafiło na lotniska w Białej Podlaskiej lub w Radomiu. Ja trafiłem na praktyki do Radomia, pamiętam, że moim instruktorem był porucznik Kamiński. Potem przeniesiony zostałem na śmigłowce, mimo że całe przygotowanie teoretyczne przeszedłem jak każdy kolega. Powodem tego przeniesienia była prowadzona w tym czasie duża reorganizacja niosąca za sobą zmiany strukturalne i związane z tym zwiększone zapotrzebowanie na pilotów śmigłowców. Część osób musiała przejść na nawigację, latającą lub naziemną, a część na śmigłowce. W ten sposób znalazłem się w 33-osobowej grupie przeznaczonej do lotnictwa śmigłowcowego. Szkoliliśmy się w Nowym Mieście nad Pilicą. Pierwszy lot odbyłem 22 maja 1982 r. na pokładzie SM-1, słynnego Smutka.
Rozpocząłem loty na tzw. siłowniku. Istniała jego wersja SM-1Wb z układem elektrycznego wspomagania sterów, ale ja rozpocząłem szkolenie na tej trudniejszej, gdzie nie było takiego układu. To była niezła szkoła. Na SM-1 nalatałem w ciągu pierwszego roku praktyk około 100 godzin. Wyszkoliłem się do lotów samodzielnych i w trudnych warunkach atmosferycznych. W 1983 r. przesiadłem się na Mi-2 i przeszedłem szkolenie na śmigłowcu dwusilnikowym. Z wielką sympatią wspominam loty na różnych wersjach śmigłowców SM-1 i SM-2. Pierwszym moim instruktorem był por. Benedykt Terpiłowski, z korzyścią dla mnie, bo był to bardzo wymagający instruktor. To on położył pierwsze podwaliny pod całe moje przyszłe latanie. Z przyjemnością spotykam się z nim po latach. Warto wspomnieć, że w lipcu 1983 r., kiedy byłem na czwartym roku na praktykach w Nowym Mieście nad Pilicą i wykonywałem lot egzaminacyjny, w czasie lotu koszącego w rejonie Puszczy Kozienickiej przerwał pracę najpierw jeden, a potem drugi silnik i musiałem wykonać lądowanie autorotacyjne. Na szczęście to, co wbijano nam do głowy zaprocentowało. Wykonałem mnóstwo czynności, które pozwoliły bezpiecznie wylądować. Śmigłowiec był trochę połamany, ale mnie i instruktorowi prawie nic się nie stało. Okazało się, że był to typowy przypadek techniczny: poślizg sprzęgła, w wyniku którego nastąpiło rozkręcenie się silnika powyżej 112 procent mocy. Wtedy automatycznie wychodzi z pracy drugi silnik, żeby nie zniszczyć przekładni. Pamiętam miejscowość, w której lądowaliśmy – Wilczowola pod Warką, takich rzeczy się nie zapomina... Zadałem sobie wtedy pytanie – co robić? Albo dam sobie spokój, bo śmigłowce spadają i różne rzeczy się mogą wydarzyć, albo będę dobrym lotnikiem. Wybrałem to drugie.
W którym roku miała miejsce Pańska promocja?
DW: W 1983 r., w mroźny grudniowy dzień składaliśmy ślubowanie promocyjne, mianowano mnie na podporucznika w Dęblinie. Pamiętam po promocji następnego dnia zapakowano nas do samolotu i pozawożono tam gdzie każdy miał przydział do jednostki. Ja miałem przydział do 49. Pułku Śmigłowców Bojowych w Pruszczu Gdańskim.
Jakie były te pierwsze lata?
DW: Zderzyliśmy się z ciekawą rzeczywistością. W szkole wszystko, co robią podchorążowie jest przygotowane, czeka na nich. W warunkach bojowych, takich jak w Pruszczu Gdańskim czy Inowrocławiu, nikt nie zwracał na to uwagi. Ja trafiłem do eskadry śmigłowców szturmowych, pierwsza moja eskadra była wprawdzie szkolną, ale tak jak wszystkie eskadry grupy, była określana jako szturmowa. Naszym dowódcą był major Ryszard Wojciechowski. Miał wspaniały pseudonim (dziś powiedzielibyśmy callsign) „Siergiej Siergiejewicz Jajecznica”, który wziął się od tego, że chodził w marynarskim mundurze pilota i mawiał, że ten jest w marynarce wojennej ważniejszy, kto ma na mankiecie więcej jajecznicy. Robił srogą minę, starał się być bardzo surowy, co powodowało u nas nie stres czy obawy, ale radość i śmiech. Ten człowiek wyglądał na bardzo dobrodusznego i przyjaźnie nastawionego miał też swoje powiedzenia, taki własny slang lotniczy. Cieszyło to, podobnie jak i to, że był to taki typowy prawdziwy dowódca-lotnik. Byli też kapitan Wiesław Dobski i Wiesław Jucewicz. Ten ostatni był moim mentorem lotnictwa śmigłowcowego, miał ogromną wiedzę i pasję do latania. Wdzięczny mu jestem za to, że przekazał mi wiedzę praktyczną, jakiej nie mógłbym w żadnym podręczniku wyczytać. To on nauczył mnie przy pełnej autorotacji obrotu o 360 stopni przy utracie 50 m wysokości, manewrów wyższego rzędu, tzw. górnego poziomu, na pograniczu akrobacji lotniczej oraz walki powietrznej w strefie między dwoma śmigłowcami. Kiedy on starał się mnie zaskoczyć, ja starałem się uciec i zmienić pozycję z atakowanego na atakującego, ku jego zaskoczeniu czasem mi się to udawało. Trzeba było przygotować się dokładnie do każdego lotu, na każdy element inaczej spojrzeć, rozrysować jak się siły rozkładają. Jaki będzie na przykład efekt forsownego zakrętu w lewo/prawo, na zniżaniu, jaki przy gwałtownym manewrze na wznoszeniu. To były doświadczenia, które owocowały, kiedy człowiek nabywał doświadczenie na misjach zagranicznych.
Kiedy przeszkolił się Pan na śmigłowiec szturmowy Mi-24?
DW: W 2003 r. zaczęły się pierwsze misje zagraniczne i 25. Brygada Kawalerii Powietrznej zaczęła wysyłać śmigłowce do Iraku. Wiedziałem, że za chwilę nas też to będzie czekać. To był moment, w którym powiedziałem sobie, że muszę jak najszybciej przeszkolić się na śmigłowiec Mi-24. Nie wyobrażałem sobie, żeby dowódca nie poszedł na wojnę i jego grupa pilotów, żołnierzy była tam bez niego. Dałem sobie półtora roku czasu na intensywne szkolenie – od zwykłego przeszkolenia się na nowy typ po szkolenie bojowe. Jako jeden z ostatnich miałem w tym czasie przyjemność posmakowania jak odpala się przeciwpancerny pocisk kierowany Falanga. Odpaliłem ich kilka, uzyskując każdorazowo bezpośrednie trafienie i to jest niezwykłe doświadczenie.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu