Pomimo alarmistycznego tonu publikacji i głosów z tym związanych stwierdzić wypada, że pełnoskalowa wojna pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi jest jednak póki co mało prawdopodobna. Można natomiast przypuszczać, że ewentualny konflikt konwencjonalny toczyłby się, przynajmniej na początku, na jakimś spornym wycinku regionu. Na razie nie ma jednak ku temu poważniejszych przesłanek. Jak dotąd spór toczy się wyłącznie w sferze politycznej, gospodarczej i propagandowej. Obie strony starają się przechwycić narrację i wykorzystać dla własnych celów, ale coraz wyraźniej widać podział na dwa bloki i dwie wizje. Co więcej, można również zaobserwować niemal całkowity brak przyglądania się argumentom drugiej strony i prób wciągania wniosków z nich płynących. Próba refleksji i zastanowienia się oraz założenie, że strona przeciwna może mieć w jakimś obszarze rację, choćby częściową, zaczyna wyglądać na czystą abstrakcję. Czyni to proces pokojowego rozwiązania sporu coraz trudniejszym, gdyż oba bloki ulegają w ten sposób „zabetonowaniu” na z góry „upatrzonych pozycjach”.
Trend ten można zaobserwować choćby w mediach zachodnich poprzez wzmożone operowanie hasłami o chińskim zagrożeniu, które docierają do odbiorców „telewizji śniadaniowych” niemal codziennie. Z perspektywy analitycznej jest to bardzo ważna informacja. Gdy bowiem przekaz jest tak aktywny, to możemy być niemal pewni, że niepokój w Waszyngtonie jest poważny, a budowanie odpowiedniej narracji stało się priorytetem umożliwiającym przygotowanie społeczeństwa amerykańskiego i światowego na nadchodzące czasy…
Jakie one będą, trudno obecnie w sposób jednoznaczny stwierdzić, ale z perspektywy Stanów Zjednoczonych chińskie zagrożenie polityczno-wojskowe w regionie Indo-Pacyfiku przekroczyło już pewną granicę. Co więcej, wzrasta ono w sposób ciągły, aczkolwiek nie w sposób skokowy i wyraźnie widać już, że Chiny powoli, ale z powodzeniem wypychają USA z regionu.
W kręgach analitycznych proces koncentracji wysiłku Stanów Zjednoczonych na kierunku azjatyckim obserwuje się już od dość dawna. Zwrot uwagi kół rządzących Kapitolem zaczął się już grubo ponad dekadę temu, a oficjalnie ogłoszony został w roku 2011, kiedy to Hillary Clinton zaanonsowała tzw. zwrot ku Azji (pivot to Asia). Zapowiedziany z wielką pompą i sukcesywnie realizowany, zwrot ten jest naszą rzeczywistością i wszystko wskazuje na to, że będzie się pogłębiał, co siłą rzeczy może doprowadzić do dalszego wzrostu napięć z Chinami.
To czy zwrot ten z perspektywy ostatniej dekady się udał, jest kwestią dyskusyjną, ale mimo to przyznać trzeba, że Stany Zjednoczone nie ustają w wysiłkach wzmocnienia swojej pozycji w regionie. W tym miejscu zasadnym jest również pytanie, czy dwadzieścia lat wojen z terroryzmem nie spowodowało nieodwracalnych strat i nie ułatwiło Chinom osiągnięcia aktualnej pozycji w regionie. Być może Stany Zjednoczone przegapiły kluczowy moment, skupiając swoją uwagę na nieudanych w sumie, jeśli spojrzymy na to w długiej perspektywie, kampaniach w Afganistanie, Iraku, Syrii czy też w mniejszym zakresie w Libii.
Jeśli spojrzymy szerzej na wysiłki USA mające na celu powstrzymanie rozwoju Chin, to z perspektywy kilkunastu lat, ich efekty uznać należy, mimo wszystko, za mizerne. Pozycja Stanów Zjednoczonych w regionie nie uległa wzmocnieniu, a wręcz osłabieniu, a chińskie zagrożenie, które jeszcze w 2011 r. określano bardzo miękko (jedynie admirałowie US Navy nazywali rzecz po imieniu), nie zmalało, a wzrosło. Sam aspekt wojskowy obserwowanych tarć jest skomplikowany, ale zanim do niego przejdziemy, warto zerknąć na szersze tło całej sytuacji oraz na aspekty polityczne, finansowe i kulturowe, gdyż zanim zagrzmią działa zawsze najpierw w szranki stają politycy i dyplomaci oraz media nadające ton narracji.
Kierowana do nas narracja jest jednoznaczna: to Chiny grożą USA i „całemu wolnemu światu”. Pogląd ten opiera się na tym, że to jedynie Stany Zjednoczone mogą dyktować porządek światowy, tworzyć procedury, mechanizmy i instytucje nim zarządzające i jedynie ich wizja jest słuszna i dobra dla wszystkich. Siłą rzeczy konstrukt ten sprzyja głównie państwu go organizującemu i jego stronnikom, ale z oczywistych względów nie wszystkim się on podoba.
Jednym z niezadowolonych są oczywiście Chiny, które sukcesywnie dążą do zmiany modelu światowego na coś, co mogłoby przypominać znany już nam koncert mocarstw. Chiny stały się po prostu za duże i za silne, by wiecznie stawać w szeregu i w Pekinie dobrze o tym wiedzą. Koncepcja ta jest również zgodna z zapatrywaniami Rosji, która współpracuje z Chinami, więc na horyzoncie rysuje się nam coraz wyraźniej sojusz obu państw, choć jego trwałość w dłuższej perspektywie może być już jednak dyskusyjna. Z pewnością do stołu równie chętnie siadłyby Indie skutecznie lawirujące między zwaśnionymi stronami, więc zaczyna nam się tworzyć dość skomplikowany układ sił i zależności, a wymieniliśmy tylko głównych graczy.
Z kolei, jeśli wyjdziemy na chwilę z naszej bański informacyjnej, to w Pekinie nie tylko myślą i mówią, ale jak można wywnioskować po działaniach, są przekonani, że to Stany Zjednoczone grożą Chinom w regionie Indo-Pacyfiku, utrudniając, lub wręcz uniemożliwiając Chinom powrót na „należne im miejsce”. Jak nietrudno się domyślić oba podejścia są na tyle sprzeczne, że siłą rzeczy, jeśli nie dojdzie do zmiany postawy u jednego, lub u obu głównych graczy, to starcie w tej czy w innej formie wydaje się nieuniknione. Można wręcz zaryzykować tezę, że działania wojenne w zasadzie już się rozpoczęły. Na razie nie obserwujemy jeszcze odpalonych pocisków, ale środki masowego przekazu pracują już bardzo intensywnie. Setkom stron papieru towarzyszą zamaszyście stawiane podpisy na dokumentach takich jak sygnowany niedawno przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena zakaz eksportu do Chin najbardziej zaawansowanych mikroprocesorów.
Cios wymierzony przez USA jest przemyślany i precyzyjny. Procesory tego typu są niezbędne, jeśli myśli się o wygranej w wyścigu o panowanie w obszarze sztucznej inteligencji, a to tam wielu upatruje klucza do dominacji światowej na w zasadzie wszystkich polach. Dekret ten, ale i inne jemu podobne ruchy pokazują dobitnie kontynuację polityki Donalda Trumpa. Na pierwszy rzut oka prezydent Joe Biden jest jego przeciwieństwem, ale to tylko złudzenie. Zmieniła się otoczka i narracja wokół podejmowanych działań, ale nie przeciwnik i cel. Ich efekt ma być taki sam: Chiny mają się podporządkować. Blokada na dostawy najlepszych procesorów to atak z kalibru tych najpoważniejszych, o wiele mocniejszy niż działania wcześniej podejmowane przez administrację Trumpa. Widać więc wyraźnie pewną eskalację, co może świadczyć o tym, że w USA doszli do wniosku, że kończy się im czas.
Co by nie mówić, uderzenie było celne i zapewne przyniosło oczekiwany rezultat, gdyż Chiny po jego przeprowadzeniu na wiele tygodni nabrały wody w usta. Można zakładać, że trwa tam obecnie szacowanie strat i szukanie rozwiązań na teraz, ale i na przyszłość, by kolejne tego typu ciosy nie były już tak bolesne. Śmiało możemy założyć, że jeszcze raz przeglądany jest katalog kluczowych dla funkcjonowania i rozwoju państwa obszarów i identyfikowane są słabe punkty oraz wykuwane rozwiązania tymczasowe i długofalowe.
Gołym okiem widać, że dwóch osiłków już „wzięło się za łby”. Forma walki nie ma tutaj znaczenia, a zastosowane środki mogą szybko ulec zmianie. W związku z tym warto rzecz całą uważnie obserwować i zastanawiać się, jak jako Polska powinniśmy reagować. Zanim jednak cokolwiek zrobimy, to na problem winniśmy spojrzeć szerzej i spróbować zrozumieć myślenie drugiej strony, którą określamy jako zagrożenie i wręcz przeciwnika. Jeśli jako zachód chcemy wygrać, to jest to element, bez którego żadne działania nie powinny być podejmowane.
Historia Chin jest bardzo długa, liczy sobie bowiem niemal 5000 lat. Chińczycy jako naród mają świadomość czasu swego trwania i roli, jaką to państwo odgrywało na przestrzeni dziejów. Jeśli spojrzymy na rzecz całą w ujęciu Braudelowskiego długiego trwania, można zaryzykować tezę, że jednoznaczne określenie kto „ma rację” w aktualnym sporze nie jest już tak proste. Z perspektywy 5000 lat łatwo można odwrócić pozycje i uznać, że to Chińczykom się grozi i to po tym, jak się ich w zasadzie wbrew ich woli podporządkowało. Z perspektywy Chin kończy się bowiem okres turbulentny w ich historii i chcą one po prostu wrócić tam, gdzie niegdyś były. Wszelkie działania im to uniemożliwiające traktują zatem jako zagrożenie. Wiek upokorzeń, jak potocznie określa się czas zdecydowanej ingerencji państw rozwiniętych, głównie zachodnich w funkcjonowanie Chin, jest już za nimi. Wydaje się jednak, że wydarzenia tamte są i będą żywe w chińskiej świadomości. Chiny zrobią również wszystko, by zapobiec powtórce z historii, a kreatorzy lokalnej narracji zapewne nie zawahają się uderzyć właśnie w tę nutę.
Z oczywistych względów Stany Zjednoczone chcą utrzymać swoją pozycję hegemona, który w największym stopniu decyduje o przemianach na świecie. Nie da się oczywiście tego pogodzić, zwłaszcza że Chiny wzmocniły się na tyle, że nie muszą już niczego udawać, maskować, ani posłusznie podporządkowywać się dyktatowi z zewnątrz.
Wracając jeszcze do kwestii mikroprocesorów, to stwierdzić trzeba, że Chiny od lat szykowały się na ten „atak”, ale gotowe na niego jeszcze nie były i właśnie dlatego jest on tak skuteczny. W Pekinie posiadają już co prawda pełen cykl produkcyjny, ale nie dla najnowszych technologii i procesory 2 nm, 3 nm lub 5 nm są poza ich zasięgiem. Nie łudźmy się jednak. Nieprzerwany strumień pieniędzy płynie obecnie z jeszcze większą mocą do ośrodków badawczych i nałożone sankcje jedynie go przyspieszyły. Inną sprawą jest, że produkcja zaawansowanych procesorów to proces wieloetapowy i nad niezbędną do jego realizacji technologią kontrolę ma kilka państw, więc Stany Zjednoczone muszą liczyć się z decyzjami swoich partnerów. Te jednak wydają się w miarę pewne, choć jakieś lawirowanie już można zaobserwować. Rynek 1,4 miliarda klientów w samych tylko Chinach, to zbyt duży kawałek tortu. Dodać do tego jeszcze trzeba klientów chińskich fabryk rozsianych po całym świecie, więc zbyt ostre sankcje nałożone na gospodarkę Chin mogą skończyć się globalną katastrofą ekonomiczną.
Jeśli nie dojdzie do konfliktu zbrojnego pomiędzy obu oponentami, to wiele wskazuje na to, że nałożone na Chiny sankcje mogą odnieść skutek przeciwny do zamierzonego. Ponadto kolejne uderzenie w dość ospałego giganta może pobudzić go do jeszcze szybszych działań w obszarze uniezależnienia się od zachodu i pogłębić już obserwowany zwrot ku rynkowi wewnętrznemu. Dość powiedzieć, że już teraz Chiny mają w pełni opanowany proces produkcji procesorów, którymi z powodzeniem można napędzić komputery domowe i biurowe, a kolejne, bardziej zaawansowane układy, są na horyzoncie. Warto mieć również na uwadze, że podstawowe procesory, nad którymi Chiny posiadają pełną kontrolę, wystarczą również do produkcji wszelkiego rodzaju uzbrojenia. Powtórka obserwowanych obecnie w Rosji problemów wynikająca ze światowych sankcji nałożonych za napaść na Ukrainę w Chinach raczej nie wchodzi w grę. Nie odniesie spodziewanego skutku. Jeśli były jeszcze jakieś luki tego typu, to obecnie jest wysoce prawdopodobne, że tworzone są zapasy części zamiennych i produkcyjnych oraz przygotowywane komponenty zastępcze.
Już sam fakt używania w jednym zwrocie nazw dwóch z trzech światowych oceanów wiele nam mówi o aktualnej sytuacji USA w regionie, a jeszcze więcej mówi nam o samych Chinach i ich postępach. Stany Zjednoczone nie są już bowiem w stanie ograniczyć tarć do samego Oceanu Spokojnego, gdyż Chiny wyszły daleko poza tenże akwen wodny i to robiąc to niekoniecznie przez cieśninę Malakka, ale m.in. drogami lądowymi. Przyczółki, jakie udało się zdobyć Pekinowi na Oceanie Indyjskim, komplikują całą operację tonowania ambicji Chin, gdyż zerwanie zawiązanych więzi, likwidacja baz, a przede wszystkim „odkręcenie” zawartych i nadal zawieranych przez Państwo Środka umów handlowych nie wydają się obecnie możliwe.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu