Na początku lat 50. nikt jeszcze w Polsce nie słyszał o pochylni bocznej. Jednostki pływające budowano i wodowano na pochylniach wzdłużnych lub w dokach pływających. Mniejsze obiekty przenoszono zaś na wodę przy użyciu dźwigów.
Stocznia Gdyńska od początku swojego istnienia remontowała różne statki oraz odbudowywała wraki. Zdobyła tym samym wystarczające doświadczenie, żeby móc przejść do produkcji nowych jednostek. Sprzyjało temu rosnące zapotrzebowanie żeglugi oraz rybołówstwa na jej produkty.
Podpisanie umowy ze wschodnim sąsiadem na budowę dużej serii statków spowodowało zmianę wcześniejszych założeń. Potrzeba było zaopatrzyć stocznię w urządzenia do wyrobu nowych jednostek i przystosować do tego celu już istniejące zaplecze produkcyjne. Zaczęto budować nabrzeża wyposażeniowe z instalacjami pary, wody, sprężonego powietrza, acetylenu i elektryczności. Równocześnie ustawiano na nich odpowiednie dźwigi. Na poddaszu budynku kadłubowni zrobiono trasernię klasyczną, a cały wydział zaopatrzono w suwnice, walce do prostowania i gięcia oraz w sprzęt do spawania. W dużej hali utworzono trzy przeloty na wydział wytwarzania sekcji kadłuba.
Po licznych naradach i dyskusjach postanowiono też wybrać którąś z dwóch koncepcji: zbudować pochylnię wzdłużną w terenie na północ od budynku warsztatowego lub fundamenty pod osadzenie doku pływającego. Obie one miały jednak pewne wspólne wady. Pierwszą z nich było to, że materiały wychodzące z magazynów do obróbki transportowano by tymi samymi bramami, którymi przewożone były już gotowe części kadłuba. Drugą wadą był długi czas prac hydrotechnicznych przy budowach, które obejmowałyby dziki i niezagospodarowany teren.
Inżynier Aleksander Rylke: W tej niełatwej sytuacji inż. Kamieński zwrócił się do mnie. Zwrócił się nie jako do profesora, gdyż prowadziłem katedrę projektowania okrętów, a nie technologii ich budowy, ale do starszego kolegi i przyjaciela. Znaliśmy się bowiem prawie 35 lat. Kończyliśmy tę samą uczelnię w Kronsztadzie, zetknęliśmy się bliżej w roku 1913, gdy ja, mając już za sobą blisko 5 lat pracy zawodowej, zacząłem pracę w Stoczni Bałtyckiej w Petersburgu, a on odbywał tam praktykę podyplomową. Później spotkaliśmy się w Polsce, on pracował w Warsztatach Marynarki Wojennej na Oksywiu, a ja w kierownictwie tejże Marynarki w Warszawie, skąd często przyjeżdżałem do Gdyni służbowo. Teraz zaprosił mnie do „Trzynastki” [od ówczesnej nazwy Stocznia Nr 13 – przyp. red.], by przedstawić mi całość trudnego zagadnienia. Kręcił przy tym mocno nosem na wysuwane w stoczni propozycje.
Rozejrzałem się w sytuacji szczegółowo.
– Cóż – powiedziałem w wyniku tego „rozejrzenia się”. – Sprawa jest jasna.
– Co? – zapytał. – Pochylnia? Dok?
– Ani jedno, ani drugie.
– A więc co?
– Tylko i wyłącznie wodowanie boczne. I to z „zeskokiem”.
Wytłumaczyłem mu dokładnie, jak sobie wyobrażam całą rzecz. Po 35 latach kiełkowania i dojrzewania mego „ziarna” tutaj nareszcie ujrzałem grunt, na którym mogło ono, i powinno było, przynieść należyty owoc.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu