Początkowo wsparcie sił inwazyjnych z powietrza zapewniało lotnictwo pokładowe US Navy, ponosząc ciężkie straty w efekcie ataków kamikadze. Dopiero rozbudowa lotnisk na wyspie umożliwiła sukcesywne sprowadzenie tam, począwszy od 27 października, sił FEAF (Far East Air Forces). Ich trzon stanowiły dwa zgrupowania myśliwskie USAAF – 5. i 13. FC (Figh-
ter Command), w większości wyposażone w myśliwce P-38 Lightning i P-47 Thunderbolt. Na początku grudnia na Leyte przybyły także pierwsze dywizjony lotnictwa Marines wyposażone w wielozadaniowe myśliwce F4U Corsair. W tym czasie głównym zadaniem FEAF była nadal obrona przyczółka i floty w Zatoce Leyte przed nalotami oraz atakowanie lotnisk na okolicznych wyspach, skąd startowały japońskie samoloty, a tylko w niewielkim stopniu wsparcie taktyczne wojsk lądowych.
Wielka bitwa powietrza, stoczona nad Leyte 7 grudnia z okazji desantu Amerykanów w zatoce Ormoc i jednoczesnej próby doprowadzenia tam przez Japończyków kolejnego konwoju, chwilowo wyczerpała siły lotnicze tych drugich. Liczący 15 000 żołnierzy garnizon Ormoc wycofał się w góry na północ wyspy, ale nadal stanowił realne zagrożenie. Nad ranem 8 grudnia dwóch kaprali z obsługi naziemnej 348. FG zginęło, zakłutych bagnetami, w zasadzce japońskiego patrolu.
Dwa dni później, 10 grudnia, 348. FG (która – nietypowo dla amerykańskich grup myśliwskich – miała na stanie cztery, a nie trzy dywizjony) wzięła rewanż, zgłaszając 11 zestrzeleń bez strat własnych. W trakcie całodniowych patroli nad przyczółkiem w zatoce Ormoc piloci tej jednostki przechwycili pięć myśliwców Ki-61 Tony i jeden A6M Zeke oraz cztery bombowce Ki-21 Sally i rozpoznawczego Ki-46 Dinah. Lt. James Curran dowodził sekcją czterech Thunderboltów, która napotkała parę Ki-61. Na widok przeciwnika japońscy piloci próbowali umknąć – na swoje nieszczęście w dół, co w przypadku spotkania z P-47, dysponującym olbrzymią prędkością nurkowania, nie miało szans powodzenia. Curran wspominał: Wystrzeliłem dwusekundową serię. Stożek ognia z moich kaemów wyrwał silnik z łoża, kompletnie go oddzielając od reszty samolotu.
Ta wzmożona aktywność japońskiego lotnictwa miała związek z próbą doprowadzenia na Leyte jeszcze jednego konwoju, noszącego oznaczenie TA-9, który po południu tego samego dnia wyruszył z Manili. Tworzyły go frachtowce Mino Maru, Sorachi Maru i Tasmania Maru, wiozące 4000 żołnierzy piechoty, żywność i amunicję oraz okręty desantowe T.140 i T.159, które miały na pokładach pływające czołgi i 400 żołnierzy piechoty morskiej. Ich eskortę stanowiły niszczyciele Yuzuki, Uzuki i Kiri oraz ścigacze okrętów podwodnych Ch-17 i Ch-37.
Dowódca konwoju otrzymał rozkaz dotarcia do Palompon, na północ od Ormoc. Kiedy jednak rankiem 11 grudnia myśliwce osłaniające statki i okręty odparły nalot Corsairów, poniosła go brawura i postanowił wedrzeć się do zatoki Ormoc – gdzie cztery dni wcześniej wylądowali Amerykanie!
Tymczasem do walki włączyły się jednostki Lightningów. Lt. John Purdy z 475. FG wyruszył na czele czterech P-38, by zapewnić osłonę łodzi latającej PBY Catalina, która prowadziła akcję poszukiwawczą nad Morzem Visayan (stosunkowo niewielkim akwenie położonym w centralnej części Filipin, między wyspami Masbate na północy, Leyte na wschodzie, Cebu i Negros na południu i Panay na zachodzie). Po drodze napotkali konwój TA-9. Purdy polecił załodze Cataliny skryć się w chmurach i ruszył na spotkanie z krążącymi nad konwojem japońskimi myśliwcami:
W miarę zbliżania się dostrzegałem coraz więcej japońskich myśliwców. Oszacowałem, że jest ich od 20 do 30, rozstawionych na różnych wysokościach, od 500 do 7000 stóp. Ich piloci musieli nas zauważyć, ale – co dość dziwne – nie zwracali na nas uwagi, jedynie zacieśnili nieco szyki. Bez wątpienia mieli zadanie za wszelką cenę bronić konwoju. Nie chcieli się wdawać w potyczkę z czterema samolotami. Jestem pewny, że wzięli nas za przynętę, która ich miała odciągnąć od statków. Wypatrywali ataku bombowców – myśliwce nie mogły wyrządzić konwojowi większej szkody.
Gdy już się wspięliśmy na wysokość 22 000 stóp [6700 m], rozejrzałem się wokół. Powyżej nie dostrzegłem niczego podejrzanego. Daleko w dole widziałem grupę japońskich myśliwców. Zdawałem sobie sprawę z dysproporcji sił – nie miałem zamiaru wdawać się w walkę z 20-30 myśliwcami – ale wykoncypowałem, że możemy bezpiecznie przeprowadzić szybki atak na ich górną osłonę. Gdyby zrobiło się gorąco, mogliśmy po prostu zwiać do domu – atak z przewyższenia zapewniał nam dość prędkości, by się od nich oderwać. Upewniłem się, że wszyscy rozumieją, co chcę zrobić. Mieliśmy się trzymać razem i zająć taką pozycję, by po ataku kontynuować lot prosto w stronę bazy.
Powiedziałem moim pilotom, żeby każdy wybrał sobie cel, a po ataku nurkował dalej i dołączył do reszty po drugiej stronie japońskiej formacji. Sprawdziłem jeszcze raz przestrzeń wokół nas, by się upewnić, że nic nam nie grozi, po czym ruszyliśmy w dół. Wzięliśmy na cel tych z samej góry. Zaczęli robić uniki wywrotem w dół, uciekając we wszystkie strony; żaden nie próbował nawiązać walki.
Zjechałem na ogon Oscara i wystrzeliłem krótką serię. Odbił w prawo, zaczął dymić, wyprostował na moment lot, następnie półbeczką umknął w dół. Zgłosiłem go później jako uszkodzonego. Niemal natychmiast zobaczyłem przed sobą następnego Oscara. Mając go pod kątem 80 stopni, wystrzeliłem z odległości 200 jardów, w chwili gdy, odwracając się na grzbiet, przeszedł w stromy lot nurkowy. Zobaczyłem wiele rozbłysków trafień. Podążyłem za nim w dół. Runął do morza w odległości kilku mil od wyspy Bantayan.
Już jakiś czas wcześniej zauważyliśmy, że japońscy piloci, z którymi zdarzało się nam walczyć, byli coraz mniej doświadczeni. Dyskutowaliśmy o tym w naszym gronie. Odniosłem wrażenie, że ci, których tamtego dnia atakowaliśmy, byli jednymi z najmniej doświadczonych, jakich kiedykolwiek napotkałem. Kiedy przelecieliśmy przez ich formację, zdałem sobie sprawę, że absolutnie nic nam nie grozi z ich strony. Rozejrzałem się po niebie, aby sprawdzić, czy wszystkie nasze P-38 wyszły z tego cało. Zaczęliśmy zataczać kręgi, nabierając wysokości i cały czas monitorując przestrzeń wokół nas. Kiedy uznałem, że mamy wszystko pod kontrolą, zarządziłem przez radio: „Zróbmy to jeszcze raz!”.
Za drugim razem wziąłem na cel parę Oscarów. Prowadzący uskoczył w bok zanim się znalazł w zasięgu ognia, dopadłem więc jego skrzydłowego. Zbliżyłem się na odległość 50 jardów i wystrzeliłem krótką serię, pod kątem 10 stopni. Także tym razem zaobserwowałem liczne trafienia. Podążyłem w dół za Oscarem aż do chwili, gdy rozbił się około pięciu mil na północny wschód od Bantayan.
Mogliśmy tak ich dziesiątkować jeszcze długo, ale zacząłem się obawiać, że nie wystarczy nam paliwa. Uznałem, że czas wracać do bazy. Zestrzeliliśmy pięć; byłem świadkiem, jak kolejno wpadały do morza. Żaden z nas nie ucierpiał. Chyba ani razu nikt do nas nie strzelał.
Na pierwszym etapie naszej wyprawy, to znaczy do chwili, aż odesłałem PBY, lecieliśmy na paliwie z podwieszanych zbiorników. Kiedy dostrzegliśmy przeciwnika, odrzuciliśmy je i na czas walki przełączyliśmy się na zbiorniki główne. Po walce zaczęliśmy czerpać paliwo ze zbiorników w zewnętrznej części skrzydeł, które powinno było nam wystarczyć na całą drogę powrotną. To, co zostało w zbiornikach głównych, miało służyć za rezerwę.
Kiedy obraliśmy kurs powrotny, nagle zobaczyłem, że według wskaźników moje zbiorniki w zewnętrznej części skrzydeł są puste. Miałem poważny problem. Wywołałem przez radio moich podkomendnych. Wszyscy kolejno zameldowali, że u nich wszystko w porządku. Przypomniałem sobie, że kiedy otrzymaliśmy nasze P-38L-5, piloci zgłaszali, że z zewnętrznych skrzydłowych zbiorników ucieka paliwo. Było wysysane na zewnątrz przez mały otwór, który służył do wyrównywania ciśnienia w zbiorniku w miarę jak się opróżniał. Ten fenomen powstawał, gdy przepływ powietrza nad skrzydłem wytwarzał ciśnienie wysysające paliwo ze zbiornika. Właśnie to musiało mi się przydarzyć – paliwo z zewnętrznych części skrzydeł poszło „w gwizdek”. Łudziłem się jeszcze, że dociągnę do bazy z pomocą technik oszczędzania paliwa, ale po drodze natrafiliśmy na front burzowy i musieliśmy go ominąć.
Nie mając większego wyboru, Lt. Purdy wybrał piaszczystą łachę u brzegu wyspy Cabugan Grande i wylądował w płytkiej wodzie. Po kilku minutach zjawili się tubylcy, którzy go zabrali swoim czółnem do najbliższej wioski i ugościli po królewsku. Zanim skończył biesiadować, u brzegów wyspy czekała już na niego łódź latająca, którą wrócił do bazy. Dwa myśliwce, które zestrzelił tego dnia, były jego czwartym i piątym zwycięstwem. Do końca dnia 475. FG zgłosił jeszcze dwa zwycięstwa – w sumie siedem.
Piloci 49. FG wywalczyli cztery zestrzelenia (same myśliwce), co okupili niemałymi emocjami. Rankiem sekcja czterech P-38 wdała się w potyczkę z osłaniającymi konwój myśliwcami. Capt. Robert Aschenbrener dopadł Ki-44 Tojo, który po trafieniu eksplodował. Kawałki metalu załomotały o samolot 2/Lt. Harolda Stroma – skrzydłowego Aschenbrenera. Trafiony prawy silnik stanął w ogniu. Strom przymierzał się do skoku ze spadochronem, kiedy nagle płomienie zgasły, umożliwiając doprowadzenie uszkodzonego Lightninga na lotnisko w Tacloban.
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu