W ramach wstępu autor wskazywał czynniki masy oraz zaskoczenia, dzięki którym czołg zawdzięczał swe sukcesy zarówno w roku 1918 jak i pod koniec trzeciej dekady XX wieku. Pierwsze kryterium występowało w dwóch odsłonach – ilościowej i jakościowej. Jako stanowiący o sile wolumen wskazywał autor zdolność do jednorazowego rzucenia do walki liczonej w setki formacji czołgów lekkich o masie 9-12 t i opancerzeniu grubości 10-20 mm. W tej grupie znalazły się zarówno czołgi szybkobieżne klasy Vickers Mk E jak i wielokołowe samochody pancerne. Walor zwinności i szybkości miał równoważyć słabość opancerzenia odpornego wyłącznie na działanie broni małokalibrowej. Jakość to z kolei niewielkie formacje czołgów ciężkich o masie kilkudziesięciu ton występujące na froncie w zespołach liczących kilka egzemplarzy lub nawet pojedynczo.
Tego typu wóz bojowy, chroniony grubym pancerzem i posiadający silne uzbrojenie, stanowił problem nawet dla pocisków artylerii lekkiej. Autor miał tu na myśli czołgi wielowieżowe typu T-28, T-35 czy Neubaufahrzeug. Trzecim i najnowszym typem czołgu, którego wprowadzenie w armiach państw sąsiednich obserwowali polscy wojskowi były czołgi średnie, o masie około 20 ton. Według płk. Rola-Arciszewskiego stanowiły one odpowiedź na wyposażenie piechoty w tanie i skuteczne armaty przeciwpancerne zdolne do niszczenia lżejszych wozów nawet na większych odległościach. Podstawowym zadaniem czołgów średnich na polu bitwy miało być przeszukiwanie terenu i osłona czołgów lekkich wyrażająca się w niszczeniu punktów oporu i gniazd uzbrojenia przeciwpancernego.
Autor wskazywał, że inaczej należy prowadzić obronę przeciwko nawale lekkich wozów szybkobieżnych, a inaczej przeciwko „ruchomym twierdzom czołgów ciężkich”. Słusznie przyjmował również, że liczba czołgów ciężkich jest w armiach nieprzyjacielskich niewielka, a ich pomyślne wykorzystanie w marszu i boju uznawać należy za bardzo trudne. Jako regułę należało zatem traktować użycie zwartych formacji czołgów lekkich wspartych średnimi i to do tego typu przeciwnika należało dostosować polskie zasady obronne. Głównym wysiłkiem obrońców stawała się dezorganizacja nacierającej masy czołgów, rozbicie ich szyku i podział ugrupowania na nieskoordynowane grupki. Dalej następować powinien etap ich systematycznej likwidacji przez artylerię i piechotę. Do tego miejsca całość wnioskowania zawartego w przywołanym referacie uznać należy za poprawne.
Co ciekawe, w swoim wykładzie autor, jako oficer któremu pod względem wyszkoleniowym podlegała większość posiadanych przez WP czołgów lekkich 7TP, z rezerwą wypowiadał się o biernych przeszkodach przeciwpancernych. W jego ocenie z zaporami sztucznymi, jako możliwymi do szybkiego rozpoznania przez nieprzyjaciela, łatwo dawała sobie radę artyleria i saperzy. Z tego typu przeszkodami nie należało więc wiązać zbyt wielkich nadziei, przynajmniej w pierwszych liniach obrony. Owszem, dawały one pewien efekt ale na ogół chwilowy, szczególnie jeśli nie przewidziano ich obrony lub możliwości choćby ostrzału nękającego. W podobnym tonie dowódca 3. Grupy Pancernej wypowiadał się o minach przeciwpancernych.
Rozkładanie powierzchniowych zapór z ich udziałem traktować należało jako działanie bardzo skuteczne w walkach opóźniających lub dla zasłony czat. Traciły one natomiast na znaczeniu, gdy urządzano je na przedpolu obrony stałej, na które czołgi nie weszłyby bez uprzedniego rozpoznania. Nawet pola minowe osłaniane ogniem głównej zapory, czyli leżące tuż przed pozycją i niedostępne dla szczegółowego rozpoznania nacierających rzadko spełniały swoją powinność. Leżały bowiem po stronie najintensywniejszego ognia artylerii, co zwykle doprowadzało do zerwania lub rozbrojenia przygotowanej zapory. Czym innym były tzw. miny rozrzucane, również opracowane przed wojną w Polsce i przystosowane do rozkładania metodą rozrzucania ich z jadącego samochodu czy wozu konnego.
Wyrazy powątpiewania nie ominęły również artylerii. Umieszczane przez wiele lat w podręcznikach artylerii oraz instrukcjach obrony przeciwpancernej pojęcie ogni zaporowych płk Rola-Arciszewski uznawał za przeżytek. Pod koniec dekady wiadomym było, że nawet najgęstszy i najgwałtowniejszy ogień tego typu nie ma absolutnie żadnej wartości wobec nowoczesnych czołgów. Ognie zaporowe, określane również jako ognie obezwładniające pola walki, nie były w stanie przynieść żadnego wymiernego efektu. Wymagały za to zgromadzenia znacznych rezerw amunicji i ciągłej obserwacji pola walki. Nowoczesna broń pancerna będąc pod ostrzałem mogła na tyle szybko zmienić miejsce postoju/ukrycia, że obserwatorzy artylerii mieli problem z korygowaniem bieżącej pracy swoich baterii. Ogień artylerii należało brać pod uwagę tylko wtedy, gdy istniała rzeczywista możliwość uzyskania bezpośredniego trafienia, a więc ostrzał punktowy (most, przepust, wąwóz) lub najlepiej precyzyjny ostrzał na wprost.
Z powyższych wątpliwości wynikało, że dotychczasowe pojęcie obrony przeciwpancernej opartej w znacznej mierze na załamaniu natarcia czołgów jeszcze na przedpolu własnej pozycji obronnej będzie zadaniem trudnym, a wpajane przez lata zasady walki z bronią pancerną są już nieskuteczne. Dawały one oczekiwane rezultaty, gdy przeciwnikiem był czołg wolnobieżny, którego powolny ruch dawał szanse na przygotowanie skutecznej obrony jeśli nie w pierwszej, to w drugiej linii własnych pozycji. Powyższa taktyka traciła na znaczeniu wobec nowoczesnych czołgów szybkobieżnych działających w ramach dużej jednostki pancernej szkolonej do działań samodzielnych i posiadającej rozbudowaną wewnętrzną sieć łączności radiowej. Tutaj zdaniem autora referatu sukces w obronie można było osiągnąć tylko przy wybitnie nieudolnym użyciu czołgów przez nacierającego. Pułkownik Rola-Arciszewski stwierdzał dobitnie, że budowanie całego planu walki na głupocie czy braku doświadczenia przeciwnika to jednak zbyt ryzykowne podejście. Należało sobie jasno i wyraźnie powiedzieć, że skuteczna walka z masą czołgów jest możliwa tylko w głębi własnego ugrupowania i rodzi określone konsekwencje.
Sytuacja tego typu była znana i opisana w wydanym w 1938 r. projekcie nowej „Ogólnej Instrukcji Walki” (pierwsza OIW została wydana w roku 1931). W dokumencie stwierdzano, że w razie braku widoków na zadanie czołgom poważnych strat na przedpolu własnych pozycji lub gdy zachodziło ryzyko, że ich akcja nastąpi dopiero po przełamaniu przedniego skraju obrony przez piechotę nieprzyjaciela, ciężar walki przeciwpancernej należało przenieść w głąb własnych pozycji. W takiej sytuacji okopana na pierwszej linii piechota miała zająć się przede wszystkim wyeliminowaniem lub powstrzymaniem podążającej za czołgami piechoty. Zadanie pierwszych strat broni pancernej oraz skanalizowanie jej ruchu spoczywało na barkach artylerii przeciwpancernej, choć kluczowe punkty obronne znajdować się powinny w głębi ugrupowania. Tam też, w ukryciu przed nieprzyjacielem i na najbardziej spodziewanych kierunkach przedarcia się jego czołgów, należało tworzyć tzw. gniazda przeciwpancerne. W założeniach zawartych również w OIW miał to być silny i dobrze osłonięty przed napadem terenowy ośrodek oporu, z możliwie szeroką obserwacją oraz gwarancją skrytego operowania sprzętem.
Dla lepszego zabezpieczenia, szczególnie tyłów gniazda przeciwpancernego lub części podejść, wskazywano na konieczność tworzenia zapór minowych czy przeszkód sztucznych, których w tym przypadku nieprzyjaciel nie mógł wykryć przed rozpoczęciem uderzenia. Zadanie załogi gniazda to ostrzeliwanie czołgów zmuszonych do jego wyminięcia z wykorzystaniem 2-3 armat przeciwpancernych i 1-2 armat 75 mm. Dowódcą całości ośrodka powinien być oficer plutonu przeciwpancernego mający największą świadomość stawianych przed nim zadań oraz możliwości uzbrojenia. Źródłem armat polowych miała być artyleria piechoty lub artyleria dywizyjna, ich celem zaś czołgi średnie stanowiące największe zagrożenie dla mogących ulec odcięciu gniazd oporu. Starannie zamaskowany ośrodek powinien zostać uruchomiony dopiero w ostatniej chwili, aby pozbawić nacierające czołgi możliwości zorganizowanego obejścia punktu oporu. Działo 75 mm mogło rozpocząć czołowy ogień na wprost z odległości 500-700 m, co gwarantowało wysoką skuteczność ognia. Znając taktykę czołgów oraz zakładając, że ich załogi wykryją ogień wylotowy ostrzeliwującego je działa polowego (lub je usłyszą), należało się spodziewać, że będą dążyć do ujęcia całego gniazda w kleszcze. Zdaniem autora koncepcji właśnie gdy wozy bojowe nieprzyjaciela rozchodzić się miały na prawo i lewo od punktu oporu powinny zostać ujęte w celowniki armat przeciwpancernych ustawionych na skrzydłach. Ogień dział ppanc. miał być już znacznie mniej słyszalny i widoczny przez czołgi, co sprzyjało obrońcom. Aby cały zamysł miał realne szanse powodzenia gniazda należało rozmieścić w odległościach 1-2 km od siebie, aby ich ogień opanowywał również międzypole.
Głębokość rozrzucenia w terenie opisywanych punktów oporu powinna wypełniać cały obszar między czołowym skrajem pozycji głównej, a stanowiskami artylerii. Należało jednak uważać, aby nie ulec pokusie nadmiernego rozproszenia własnych sił tworząc dużą liczbę słabych punktów oporu. Już tutaj jednak pojawiał się poważny problem ilościowy, o którym autor referatu nie wspomina. Polska dywizja piechoty czy brygada kawalerii nie posiadały tak licznych środków czynnej obrony przeciwpancernej aby obsłużyć równocześnie pierwszą linię jak i kilka gniazd na zapleczu. Wyłączając i tak przeciążone zadaniami pułki artylerii lekkiej, dowódca DP miał do dyspozycji 27 armat przeciwpancernych 37 mm i 6 armat piechoty 75 mm.
Problemem, który dostrzeżono w powyższym studium, była słabość własnego rozpoznania i trudności w ustaleniu czy pojawiający się przed frontem sprzęt pancerny to tylko zmotoryzowane oddziały rozpoznawcze czy elementy wielkiej jednostki pancernej. Aby zebrać odpowiednie informacje należało możliwie zyskać na czasie. Słusznie stwierdzał autor referatu wygłoszonego przed dowódcami wielkich jednostek późnią wiosną 1939 r.:
Przeciwko zaskoczeniu broni najlepiej rozpoznanie. Jest ono jednak mało wydajne wobec broni pancernej. Jej operacyjna szybkość przesunięć i taktyczna szybkość zmian uszykowania przeważnie nie da czasu na zorganizowanie reakcji na podstawie wyników najlepszego nawet rozpoznania. Zanim na meldunki o ruchach nieprzyjacielskiej broni pancernej można będzie przygotować odpowiedź, już zwykle dadzą się odczuć skutki tych ruchów npla, wobec posiadanej przez nplską broń pancerną około 5-krotnej przewagi szybkości nad piechotą, a nawet kawalerią własną. Najważniejszym zagadnieniem staje się więc konieczność znalezienia czasu potrzebnego na wykorzystanie wyników własnego rozpoznania.
Ponieważ wysiłek i presja na atakujących nie powinien ustawać, a własną słabość rozpoznania należało zastępować grą na czas, płk Rola-Arciszewski wskazywał na potrzebę budowy barykad przeciwczołgowych w punktach węzłowych, przygotowywania punków oporu we wsiach oraz walkę nocną. Tutaj upatrywano istotną rolę organizacji paramilitarnych, dobrze znających okolicę swego miejsca zamieszkania i możliwości podejścia do biwakujących oddziałów. Tego typu działania opóźniające miały jednak szanse powodzenia o ile zadziałały wcześniejsze elementy systemu. W przeciwnym razie występujące nadal w znacznej liczbie pojazdy pancerne przeciwnika (wsparte piechotą) bez większych trudności pokonywałyby odizolowane i zbyt słabe placówki opóźniające. Opór pierwszej linii, opóźnianie i rozbijanie wchodzących w pozycje obronne czołgów przez gniazda przeciwpancerne to elementy walki prowadzonej w dzień. Wycofujące się z pierwotnych pozycji lub pozostające w ukryciu na zapleczu frontu własne oddziały miały wykorzystywać ciemność do nagłych ataków na będące na postojach zmotoryzowane oddziały nieprzyjaciela – tak lżejsze rozpoznawcze jak i cięższe pancerne. W ruch miały pójść butelki zapalające, granaty czy ładunki saperskie. Odpowiednio zdecydowane, zuchwałe działania zaczepne, zadowalające się nawet drobnymi, szybko osiągalnymi sukcesami, dawały często niespodziewanie dobry rezultat jeśli chodzi o spadek morale nieprzyjaciela. Zaletą tego typu pracy bojowej był zasadniczy brak możliwości kontrakcji strony pancernej, o ile odskok przebiegł równie gwałtownie co sam atak.
Broń pancerna, poza prowadzonym na ślepo ostrzałem, nie była zdolna do przeczesywania terenu nocą, co dawało szanse na oderwanie się, od groźnego z nastaniem świtu, przeciwnika. Nocne nękanie i niszczenie bezbronnych wozów pancernych miało jednak swoje ograniczenia. Zmontowanie większej akcji po zapadnięciu zmroku było trudne, wymagało zgrania w czasie, doświadczenia oraz łączności. Na dający szanse powodzenia cel akcji można było wybrać oddziały niewielkie, działające w nieskoordynowanych grupkach lub chwilowo odcięte od sił własnych. Jeśli wcześniejsze elementy obrony przeciwpancernej zawiodły nawet od zdeterminowanej piechoty trudno było oczekiwać cudów lub należało się liczyć ze stratami. Problem w tym, że tego typu ćwiczeń nie prowadzono w WP lub miały one charakter incydentalny, doświadczalny. Owszem, w planach wyszkolenia znajdował się czas na działania nocne, ale poświęcano go przede wszystkim na doskonalenie techniki przemarszów czy utrzymanie łączności, a nie na walkę przeciwpancerną.
Rola piechoty jaką widział autor referatu „Obrona przeciwpancerna” sprowadzała się do wykorzystania dobrze wyszkolonych i wyposażonych niewielkich oddziałów (grupek) piechoty rzucających się na czołg jak ogary na odyńca, starając się dopaść go od tyłu i wedrzeć się nań. Przede wszystkim trzeba go oślepić i unieruchomić. Następnie uporanie się z załogą przez szczeliny obserwacyjne i strzelić będzie już rzeczą nietrudną. Mając na grzbiecie kilku piechurów, nawet największy czołg staje się bezradny.
Niestety tego typu wyobrażenie zakotwiczone było jeszcze mocno w realiach wojny pozycyjnej i tworzonych wtedy systemów walki z angielskimi czołgami Mark I czy francuskimi St. Chamond M16. W dobie powszechnych już nowoczesnych konstrukcji pancernych – szybszych, lepiej uzbrojonych i posiadających dobre warunki obserwacji pola walki – rzucanie do ataku zespołów piechoty stanowiło zadanie dużo bardziej skomplikowane. Zapewne dlatego sytuację powyższą autor traktował jako wyjątkową. Rola polskiej piechoty w walce przeciwpancernej powinna, zdaniem płk. Rola-Arciszewskiego, autora książki „Sztuka dowodzenia na Zachodzie Europy”, iść w kierunku specjalizacji i wyposażenia w dodatkowe instrumenty walki. O ile w pierwszej linii piechota powinna walczyć przede wszystkim z wykorzystaniem armat przeciwpancernych czy karabinów specjalnych/ najcięższych karabinów maszynowych o tyle, przy likwidacji wozów dokonujących włamania we własnym terytorium potrzebne było odmienne instrumentarium. Dlatego już w czasie pokoju należało szkolić strzelców do pracy w niewielkich grupach, zdolnych do użycia taniego i lekkiego uzbrojenia – granatów (wiązki granatów ręcznych i granaty specjalne), butelek z benzyną, min rozrzucanych czy miotaczy płomieni. Te ostatnie pod koniec lat 30. interpretowano już raczej jako broń przeciwpancerną, a dopiero w drugiej kolejności narzędzie przydatne przy szturmach fortyfikacji (vide referaty płk. Lukasa).
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu
Pełna wersja artykułu